

DAWID MUSZYŃSKI: W The Walking Dead: Daryl Dixon pełnisz również rolę producenta, więc zaryzykuję bardziej ogólne pytanie, które nie ogranicza się tylko do twojego serialu. Nie obawiasz się, że rozmienianie tej franczyzy na drobne może jej bardziej zaszkodzić niż pomóc?
NORMAN REEDUS: Wiesz, my tu zmagamy się z prawdziwym gigantem. Od Grega Nicotero, który jest związany z tym serialem od samego początku i był obecny, gdy mnie zatrudniano, usłyszałem kiedyś, że w swoim szczytowym momencie The Walking Dead odpowiadało za stworzenie aż 48 godzin telewizji w ciągu jednego roku. Tak duże było zapotrzebowanie – zarówno ze strony fanów na całym świecie, jak i stacji AMC. Teraz znacząco zmniejszyliśmy tę liczbę. Zobacz, The Walking Dead: Daryl Dixon w każdym sezonie ma raptem 11 odcinków. To duża zmiana.
Zrobiliśmy to właśnie po to, by nie rozwadniać tej historii. Zależało nam na tym, żeby ją skondensować i dzięki temu utrzymać poziom, do którego przyzwyczailiśmy fanów. Ale wiemy też, czego wszyscy od nas oczekują, dlatego każda nowa produkcja to pewien miks klasycznych bohaterów, których wszyscy znają i kochają, z nowymi postaciami, które chcemy wprowadzać. Niektóre zostają na dłużej, inne pojawiają się tylko na chwilę.
W kolejnym sezonie akcja przenosi się do Hiszpanii. Czy współpraca z tamtejszymi aktorami jakoś wpłynęła na twoją grę?
Myślałem, że nie, ale oglądając nowe odcinki zauważyłem pewną zmianę. Hiszpanie to bardzo otwarci ludzie. Lubią się przytulać na powitanie, zapraszają cię do domu na obiad, są bardzo ciekawi ciebie jako człowieka. Dla porównania wcześniej kręciliśmy we Francji i tam ludzie już nie są aż tak zainteresowani tobą czy twoją historią. Są raczej zdystansowani. W USA z kolei... nikt nie chce z tobą rozmawiać (śmiech).
Więc jak się dobrze przyjrzeć, to widać też zmianę w Darylu, jest trochę bardziej otwarty na ludzi. Nie za bardzo, bo to jednak typ samotnika. Ale pewne małe przebłyski wiary w ludzi zaczynają się pojawiać. Chyba.
Na czym, twoim zdaniem, polega fenomen tych postaci? Na początku, gdy serial był zapowiadany, miał opowiadać właśnie o Darylu i Carol. Później plan się zmienił i pierwszy sezon skupił się wyłącznie na Darylu. Dopiero w drugiej odsłonie powrócono do oryginalnego pomysłu.
Złożyło się na to wiele rzeczy. Ale bądźmy szczerzy – te postaci łączy pewna nić porozumienia. Oboje wywodzą się z bardzo toksycznego środowiska, w którym doświadczyli przemocy fizycznej. Przez te wszystkie lata zarówno ja, jak i Melissa McBride, bardzo dobrze poznaliśmy naszych bohaterów. Zrośliśmy się z nimi. I to do tego stopnia, że kiedy tylko wchodzimy na plan, wiemy dokładnie, jak dana scena powinna brzmieć i jaki ładunek emocjonalny ma w sobie nieść.
Od razu jesteśmy w stanie ocenić, czy coś zadziała, czy nie. Ta chemia i to wzajemne zrozumienie przenoszą się z ekranu na widza. On czuje, że nie próbujemy go oszukać.
Gdzie chciałbyś jeszcze zabrać ten serial?
Do Azji. Chciałbym zobaczyć, jak Daryl wjeżdża do Kioto. To byłoby wspaniałe. Również odwiedzenie Afryki i zobaczenie, jak tamtejsi ludzie poradzili sobie z epidemią, wydaje mi się bardzo ciekawe. Albo wpaść do Egiptu czy Maroka. Wszystko jest możliwe. Zwłaszcza że mieliśmy kilka planów, które nie wypaliły podczas tworzenia tego serialu, więc jak rozumiem drzwi do takich rozwiązań wciąż są otwarte.

Ten serial jakoś cię zmienił? Ukształtował?
Zrobił ze mnie aktora. To nie był zawód, z którym chciałem się związać na stałe. To miał być tylko epizod w moim życiu, takie sprawdzenie z ciekawości, jak to wszystko wygląda od środka, a potem poszukanie czegoś innego. Dlatego wybierałem raczej projekty niszowe, niezależne. Jednak przez ten serial w jakiś dziwny sposób zakochałem się w tym zawodzie. Wyrobiłem sobie nawet coś w rodzaju etyki zawodowej.
Zazwyczaj grałem szaleńców. Widocznie miałem coś takiego w oczach, co sugerowało, że najchętniej wyrywałbym starszym paniom torebki na ulicy (śmiech). Ale twórcy The Walking Dead dostrzegli we mnie coś więcej. Daryl to bardzo szlachetna postać. Nie kłamie. Nie lubi tracić czasu na zbędne rzeczy. Ceni życie i wolność. Polubiłem go na tyle, że zacząłem się nim głębiej interesować, przyglądać się, jak tworzone są scenariusze z jego udziałem, jak konstruuje się sceny. Chciałem być tego częścią.
Chciałem się bardziej zaangażować – i to zaowocowało tym, o czym wspomniałeś na początku naszej rozmowy: że przy The Walking Dead: Daryl Dixon nie pełnię już tylko roli aktora. Chciałem mieć większy wpływ na powstawanie tej produkcji i udało mi się na to zasłużyć.
Ale ta postać oryginalnie miała być zupełnie inna, prawda?
To prawda. Po pierwsze została stworzona specjalnie na potrzeby serialu, nie występuje w komiksach. Po drugie po śmierci Merle’a Daryl miał być dziwakiem, rasistą i ćpunem. Ale scenarzyści dali mi szansę trochę z nim poeksperymentować. Po śmierci brata mógł wreszcie wyjść z jego cienia i stanąć na własnych nogach. Pokazać swoją wartość. Stać się człowiekiem, jakim zawsze chciał być, ale się bał.
Oprócz tego, że jesteś ważną częścią tej machiny, jesteś też jej wielkim fanem. Zastanawiam się więc, co zabrałeś z planu.
Ja wynoszę wszystko, co nie jest przyklejone do podłogi (śmiech). Powiem ci tak: mam każdą, dosłownie każdą kamizelkę, jaką Daryl nosił, zarówno w tym serialu, jak i w poprzednim. Po zdjęciach po prostu jej nie zdejmuję, jadę w niej do domu. Dział kostiumów o tym wie i nawet nie prosi o jej zwrot. Z takich dziwniejszych rzeczy to mogę ci powiedzieć, że mam kucyk Scotta Willsona, który grał Hershela Greene’a w małej reklamówce. Mam też brodę Ricka.
Na koniec chciałem cię zapytać o sezon 4. Czy dostaniemy jakieś zamknięcie tej historii?
Mogę jedynie zdradzić, że faktycznie dojdzie do zamknięcia pewnego rozdziału w podróży Daryla i Carol. Połączą się tam zarówno dobre, jak i złe rzeczy, które zobaczyliśmy we Francji i w Hiszpanii. Tyle mogę ci na razie powiedzieć. Jesteśmy właśnie na planie i kręcimy finałowe odcinki.
Serial The Walking Dead: Daryl Dixon można w Polsce oglądać na Canal+.

