Piotr Piskozub w 2021 roku doznał wielu filmowo-telewizyjno-książkowych zachwytów i rozczarowań. Zwracał swe oczy w stronę gwiazd, delektował się na nowo kinowym doświadczeniem, stawał do boju ramię w ramię z armią chwytających za serce Pajączków, szukał trufli w zaśnieżonych lasach Piemontu, grzązł w otchłani niepamięci razem z Anthonym Hopkinsem, spoglądał na piaski na Arrakis i rozpływał się w "symfonii wrażeń, kolorów i dźwięków". To był dobry rok. Wam i sobie życzę, aby nadchodzący okazał się jeszcze lepszy: niech Mroczny Rycerz przeprowadzi nas przez całe multiwersum obłędu, a w naszych sercach zagości nie tylko Wakanda, ale i wszystkie miłości i gromy tego świata. 

Najlepsze filmy obejrzane w 2021 roku

fot. Warner Bros.
+21 więcej

Zachwyty

Start Kosmicznego Teleskopu Jamesa Webba

25 grudnia Kosmiczny Teleskop Jamesa Webba rozpoczął swoją podróż do krańca czasu i przestrzeni. Choć jego wędrówka potrwa około miesiąca i liczy sobie tylko i aż 1,5 mln km, w rzeczywistości jedno z najbardziej zaawansowanych technologicznie urządzeń w historii ludzkiej cywilizacji pozwoli nam zajrzeć w głąb wszechświata i dotrzeć tam, gdzie nie spojrzał jeszcze żaden człowiek. Dzięki JWST dostrzeżemy rodzące się galaktyki i otrzymamy szansę poszukania wody na oddalonych planetach czy hipotetycznej, 9. planety Układu Słonecznego. Jak praca teleskopu ma się do popkultury? Ano tak, że dostarczane przez niego obrazy mogą na zawsze zmienić postrzeganie naszego miejsca w kosmosie. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, świat nauki powinien szykować się na tym polu na prawdziwą rewolucję, która zacznie przeobrażać również kolejne płaszczyzny - w tym tę popkulturową. Nie wiem, czy JWST da dowody na istnienie pozaziemskiego życia. Jestem jednak pewny, że to trumf całej cywilizacji, a za powodzenie misji powinniśmy trzymać kciuki. 

Kinowe doświadczenie

Naznaczony pandemią rok 2020 diametralnie zmienił nasz schemat oglądania filmów. Przez minione 12 miesięcy wielokrotnie utwierdzałem się jednak w przekonaniu, że możliwość wspólnego przeżywania seansu w większym gronie jest czymś, za czym niewyobrażalnie tęsknimy. Po raz pierwszy doszło to do mnie na tegorocznym festiwalu Nowe Horyzonty, w trakcie którego obserwowałem wypełnione po brzegi sale i widzów zachwyconych szansą konfrontowania swoich wrażeń z innymi osobami. Ostatecznego dowodu w tej materii dostarczył triumfalny marsz produkcji Spider-Man: Bez drogi do domu po całym świecie - chodzi tu nie tylko o niebotyczną popularność, ale i zbiorowe przeżywanie emocji w kinie, oklaski, wrzaski, okrzyki. W tym miejscu pojawia się również trudne pytanie o sens premier hybrydowych, które zabierają odbiorcom szansę na współprzeżywanie danej produkcji w kinowej sali. Moim skromnym zdaniem - nie tędy droga na reanimację krwawiącej przez pandemię X Muzy. Właściwy szlak leży raczej gdzieś obok drugiego człowieka. 

Ojciec

Żaden film nie poruszył mnie w tym roku tak mocno jak Ojciec w reżyserii Floriana Zellera. Po seansie nie mogłem się otrząsnąć przez dobrych kilka godzin, chłonąc i niemalże namacalnie przeżywając narrację z zupełnie innego, gasnącego w umyśle świata. Hopkins w tytułowej roli jest wybitny i swoim występem tylko potwierdził, że wciąż należy do czołówki najwybitniejszych aktorów wszech czasów. Jeśli po genialnej Miłości, którą ukazał nam Michael Haneke, zostawało w nas wspomnienie, po Ojcu będą to raczej niewyraźne drobinki życia. 

Truflarze

W moim prywatnym rankingu to najlepszy film dokumentalny od czasu rewelacyjnego Sugar Mana. Niepozorna historia o włoskich staruszkach szukających trufli jest opowieścią mającą w sobie coś z bezgranicznej prawdziwości - tę prawdę budują przede wszystkim fascynujący, wyjęci żywcem z przemijającego świata ludzie, ale i ich psy, posiadające więcej stylu niż niejeden człowiek. Nigdy nie sądziłem, że wyprawa po grzyby może być wędrówką w stronę poznania samego siebie. 

C'mon C'mon

Bez dwóch zdań najlepsza ekranowa terapia tego roku, którą miałem ogromną przyjemność obejrzeć w czasie ostatniej edycji American Film Festival. Gdzieś na najgłębszym poziomie ta historia jest kroniką rozmowy dwóch, wydawałoby się, nieprzystających do siebie pokoleń, a cały ten dialog napędza z jednej strony wszechogarniający strach, z drugiej zaś wspólne poszukiwanie pokrzepienia serc i dusz. Dwa fundamentalne wnioski: Joaquin Phoenix jest geniuszem. I drugi - bez zanurzenia się w "symfonii wrażeń, kolorów i dźwięków" Wasze życie będzie odrobinę uboższe. 

Drive My Car

Absolutna perełka odkryta przeze mnie na festiwalu Nowe Horyzonty. Reżyser Ryûsuke Hamaguchi, wspomagany tu literackim pierwowzorem Harukiego Murakamiego i artystyczną spuścizną Antona Czechowa, komunikuje się z widzem za pomocą intymnego języka, którego wokół nas coraz mniej. Powtarzając słynne: "Cóż zrobić, żyć trzeba", przeniosłem się do wyrastającego gdzieś na styku rzeczywistości i magii świata wszędobylskiego (nie)zrozumienia. Takich podróży życzyłbym sobie jak najwięcej. 

Diuna

Tak, wiem, to dopiero początek podróży Denisa Villeneuve'a po piaskach Arrakis, a czas na właściwe podsumowanie jeszcze nadejdzie. Nie zmienia to jednak faktu, że jestem absolutnie zachwycony tym, w jaki sposób kanadyjski reżyser śni o innych światach i eksponuje je na ekranie. Diuna roku 2021 urzeka swoim wizualnym, monumentalnym pięknem, dla którego doskonałym kontrastem staje się unikalna i tak charakterystyczna dla Villeneuve'a medytacja. Słowem: to zaledwie prolog, ale ten czerw już mnie bez reszty wchłonął. 

Fanserwis w filmie Spider-Man: Bez drogi do domu

Choć dostrzegam to, jak lichą konstrukcję fabularną ma produkcja Spider-Man: Bez drogi do domu, na ostatniej odsłonie Kinowego Uniwersum Marvela i tak bawiłem się setnie. To przecież egzamin dojrzałości dla ekranowego Petera Parkera z MCU, zdany na piątkę, nawet jeśli z małą pomocą przyjaciół. Jestem urzeczony faktem, że fanserwis w tej opowieści działa równie magnetycznie co w filmie Avengers: Koniec gry - zaryzykuję twierdzenie, że momentami go przewyższa. W trakcie pierwszego seansu widziałem ludzi wstających z miejsc na widok niespodziewanych postaci; jeden z sąsiadów na sali pokusił się z kolei o klęknięcie. Zabawa, którą raczą nas Kevin Feige i spółka, nadal trwa. I nic nie wskazuje na to, aby ten pociąg miał się w najbliższej przyszłości zatrzymać. 

Loki

Długo zastanawiałem się nad drugim wyróżnieniem dla tegorocznych odsłon MCU. Moje serce zdobyli przecież dekonstruujący superbohaterski mit na niespotykaną do tej pory modłę Eternals i najodważniejszy eksperyment w historii Kinowego Uniwersum Marvela, WandaVision. Ostatecznie wybór padł jednak na Lokiego - zwłaszcza za ten jego odcinek, w którym zobaczyliśmy inne warianty protagonisty z aligatorem na czele. Mieszanka powagi i humoru z tej produkcji trafiła prosto do mojego serduszka i wygląda na to, że pozostanie w nim na dłużej. Nie może być inaczej, skoro właśnie patrzę na wiszący na ścianie plakat promocyjny serialu, na którym tuż pod Lokim znajduje się słowo "Believe" z wytłuszczonymi literami "lie". 

Sceny z życia małżeńskiego

Osobiście był to dla mnie najtrudniejszy tegoroczny seans, a mimo to na kolejne odcinki produkcji czekałem z zapartym tchem. Choć mamy tu do czynienia z telewizyjną adaptacją słynnego dzieła Ingmara Bergmana, konkluzje płynące z tej jedynej w swoim rodzaju kroniki rozpadu życia małżeńskiego mają w sobie coś z ponadczasowości. Potrafią skruszyć najbardziej zatwardziałe serce i przywodzić na myśl chwile z wszystkich naszych życiowych rozstań z partnerami. Tak, te bolą, ale z biegiem czasu ich zaklinanie prowadzi do jakiegoś przedziwnego oczyszczenia. 

Pohamuj entuzjazm

Powiedzieć, że jestem fanem tego kultowego serialu, to właściwie nic nie powiedzieć - powinniście mi raczej przypiąć łatkę jego fanatyka. 11. sezon produkcji ukazującej kulisy zwariowanego życia Larry'ego Davida sprawił, że w każdy poniedziałek śmiałem się do rozpuku, odkrywając wraz z głównym bohaterem ukryte znaczenia słowa "splendid" (wymawianego ze wschodnim akcentem przez "sz") czy szczegóły waginoplastyki. David, jak ma to w zwyczaju, żadnych jeńców brać nie zamierzał i to właśnie dlatego w swojej produkcji wyśmiewał choćby mormonów, elity Hollywood, Donalda Trumpa, sygnalistów. Brał na warsztat nawet kwestię Holokaustu. 21 lat od premiery Pohamuj entuzjazm ta produkcja nadal jest wyborna - w świecie małego ekranu można już mówić o fenomenie. 

Rozczarowania

Venom 2: Carnage i Matrix Zmartwychwstania

Nie zrozumcie mnie źle: to nie tak, że Venom 2: Carnage i Matrix Zmartwychwstania powinny trafić na każdą listę najgorszych filmów roku (pierwszy z nich otrzymał ode mnie ocenę 4/10, drugi - nawet 6/10), ale twórcom obu produkcji z całą pewnością należy się solidna bura. W przypadku kontynuacji opowieści o symbioncie zachodzi podejrzenie, że mogła ona powstawać bez scenariusza, względnie ten liczył sobie maksymalnie 4-5 linijek, a w jego napisaniu pomagały kurczaki. Z nowym Matriksem mam jeszcze większy problem: nie mogę określić, w jakim celu w ogóle powstał. Studio Warner Bros. niekoniecznie spienięży popularność tej franczyzy przy hybrydowej premierze, natomiast sama produkcja nie do końca wie, czym chce być: listem miłosnym do samego siebie, autaparodią, dziwacznym traktatem filozoficznym czy może pokazaniem fanom i przy okazji producentom środkowego palca? Odpowiedzi, podobnie jak filmy, czasem wydają się bezsensowne. 
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj