Rocznica premiery Batmana Tima Burtona. Czy warto obejrzeć?
27 lat. Właśnie tyle czasu upłynęło od premiery jednego z najważniejszych dzieł kina „komiksowego” – Batmana. Projektu powstającego ogromnie długo i będącego wtedy ryzykownym przedsięwzięciem. Czy to wciąż film godny uwagi, przypomnienia lub chociażby zainteresowania tych, którzy nie mieli z nim styczności?
27 lat. Właśnie tyle czasu upłynęło od premiery jednego z najważniejszych dzieł kina „komiksowego” – Batmana. Projektu powstającego ogromnie długo i będącego wtedy ryzykownym przedsięwzięciem. Czy to wciąż film godny uwagi, przypomnienia lub chociażby zainteresowania tych, którzy nie mieli z nim styczności?
Patrząc na dzisiejsze trendy i zatrważająco dużą liczbę filmów o superbohaterach, trzeba pamiętać, że to nie zawsze był łatwy sposób na zarobek. Hollywood w końcówce lat 80. było przekonane, iż robienie tego typu produkcji jest nieopłacalne. Mimo mocnego startu herosów na dużym ekranie za sprawą Superman w 1978 roku (300 mln dolarów przychodu!), marne zyski jego czwartej części (15 mln) czy spin-offu w osobie Supergirl (14 mln) przełożyły się na niechęć producentów do tego typu produkcji.
Zadanie przeniesienia Batmana z kart komiksu do pełnometrażowego, wysokobudżetowego filmu trwało dobrych 10 lat. Powodem tego była wizja jednego z producentów, Michaela Uslana, który pragnął zrobić Batmana takim, jakim stworzył go jego autor, Bob Kane – mrocznym i w poważnym tonie; studia filmowe jednak liczyły na komedię, na coś w stylu serialu Batman z Adamem Westem. Przez lata pomysł na fabułę przechodził zarówno ewolucje, jak i rewolucje. W pewnym momencie ktoś wpadł nawet na pomysł, aby zatrudnić Billa Murraya jako Batmana, a Eddiego Murphy'ego jako Robina. Ustatkowanie przyszło dopiero wraz z rokiem 1985 i zaangażowaniem w projekt mało znanego wówczas Tima Burtona.
Fani Batmana bardzo liczyli na film zgodny z klimatem ówczesnych komiksowych hitów z tymże bohaterem – The Dark Knight Returns i The Killing Joke. Oczekiwania jednak szybko zmalały. Do Burtona, znanego wtedy głównie za sprawą familijnego filmu Wielka przygoda Pee Wee Hermana, dołączył Michael Keaton, kojarzony właściwie wyłącznie z kinem komediowym. Rozpętała się burza i nikt nie mógł zrozumieć, czemu wybrano właśnie Keatona do roli Mrocznego Rycerza (w 2013 roku przeżywaliśmy to samo z Benem Affleckiem; jak się skończyło – wszyscy dobrze wiemy). Poskutkowało to wysłaniem do siedziby Warner Bros. ponad 50 tysięcy listów z zażaleniami.
By uspokoić rozgoryczonych fanów, na szybko został spleciony legendarny dziś już zwiastun Batmana – publika oszalała, a na świecie zaczęła się Batmania. Obecnie jest to normą, lecz skala marketingu towarzysząca temu filmowi była nowością w popkulturowym światku. Prawdziwym fenomenem. Tak samo zresztą jak i sam Batman. 411 milionów wpływu, zdefiniowanie gatunku, otwarcie wielu furtek (między innymi dla Batman: The Animated Series), Nagroda Akademii na koncie, a przede wszystkim z radością przyjęty przez fanów wyjątkowy film.
Powiem więcej – wraz z upływem lat nabiera on na swojej wyjątkowości i unikalności, szczególnie biorąc pod uwagę współczesne kino traktujące o superbohaterach. Trudno mi podać inną produkcję, która tak zgrabnie łączyłaby mrok i powagę z tandetą i kiczem w iście komiksowym stylu. Ten specyficzny klimat to w dużej mierze zasługa dwóch czynników – muzyki oraz scenografii miasta Gotham. Brudnej, architektonicznie dziwacznej metropolii bazującej na dziełach Alberta Speera oraz wyobrażeniach Nowego Jorku z perspektywy cudzoziemca. Właśnie za scenografię Batman zdobył jak najbardziej zasłużonego Oscara. Człowiekiem, który dołożył swoją cegiełkę do tego nieprawdopodobnego klimatu, jest Danny Elfman. Charakterystyczna muzyka twórcy idealnie wpasowuje się w świat przedstawiony. Nie wspominam już nawet o kultowym motywie przewodnim, przez wielu uważanym za najlepszy motyw, jaki Batman kiedykolwiek posiadał.
W świetle ostatniego debiutu Bena Afflecka w roli Bruce’a Wayne’a oraz nadchodzącej premiery Suicide Squad zaczynają się ponowne dyskusje, kto jest najlepszym Batmanem, a kto najlepszym Jokerem. Osobiście wybieram podejście nieporównywania ich ze sobą, bo każdy pochodzi z całkiem odmiennego od siebie podejścia do tematu. Michael Keaton, mimo początkowych protestów, zaskarbił sobie sympatię fanów, wcielając się w nieco ekscentrycznego i walczącego z demonami przeszłości Wayne’a oraz nieprzebierającego w środkach Batmana. Nicholson natomiast dostarczył nam Jokera pełnego szaleństwa, humoru i ekstrawagancji. Co by nie mówić, obaj panowie spisali się doskonale w swoich rolach.
Nie może się obyć bez łyżki dziegciu. Burton po dziś dzień jest szykanowany przez fanów komiksu za dwie scenariuszowe decyzje. Pierwszą z nich jest Jack Napier (późniejszy Joker) wykreowany na zabójcę rodziców młodego Wayne’a. To można jeszcze podciągnąć pod spróbowanie czegoś nowego i innowacyjnego w dobrze znanej historii. Gorzej z drugą, niewytłumaczalną z logicznego punktu widzenia decyzją, a mianowicie wpuszczeniem Vicki Vale do batjaskini przez Alfreda. Sam Burton prawdopodobnie nie jest w stanie wytłumaczyć zachowania starego lokaja. Oprócz tego można zarzucić filmowi, iż wątek miłosny między wspomnianą wyżej reporterką a tytułowym bohaterem trąci sztucznością, a dialogi miejscami są po prostu nudne (co również tyczy się w dużej mierze pary zakochanych).
Czy po trylogii Nolana oraz interpretacji Zacka Snydera warto wracać lub zapoznawać się z Burtonowską wizją Człowieka-Nietoperza? Moim zdaniem tak, choć obawiam się, że dla najmłodszego pokolenia wizja ta może być tym, czym dla wielu z nas był Batman z Adamem Westem – bardziej przestarzałą ciekawostką aniżeli wartą uwagi produkcją. A to dość krzywdzące twierdzenie dla tak ważnego dzieła, które – przynajmniej według mnie – w pełni zasługuje na tytuł najbardziej komiksowego filmu, jaki kiedykolwiek powstał.
Źródło: zdjęcie główne: materiały prasowe
Kalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1984, kończy 40 lat
ur. 1978, kończy 46 lat
ur. 1965, kończy 59 lat
ur. 1975, kończy 49 lat
ur. 1945, kończy 79 lat