Wirusy towarzyszą nam od zarania dziejów. Kilkukrotnie również zdarzyło się, że epidemie i pandemie solidne przerzedzały ludność naszej planety. Taka na przykład Czarna Śmierć to w przybliżeniu 40% ludności Europy i Bliskiego Wschodu, podczas gdy na Hiszpankę zachorowała 1/3 populacji całej planety. Nic więc dziwnego, że pisarze i scenarzyści sięgają z taką chęcią po mordercze drobnoustroje i pasożyty. Wszak to idealny sposób straszenia czytelnika tudzież widza. Niewidzialny, niespodziewany, jak najbardziej realny.

Medycyna naturalna

Przez wieki różne formy przekazu wspominały o chorobach przy wielu okazjach. O pandemii pisali już Petrarka i Boccaccio, wspominając Czarną Śmierć, którą obu im dane było przetrwać. Takich realnie istniejących chorób, mogących zniwelować populację ziemską jest znacznie więcej, choć na szczęście przy obecnym rozwoju medycyny, są one raczej szybko opanowywane. Choć jak pokazuje popularność przeróżnych odmian grypy, natura jest naprawdę niezła w szukaniu drogi naokoło. Choćby taka Outbreak na motywach powieści Robina Cooka, mistrza thrillera medycznego, z zawodu lekarza. Historia opowiada o epidemii gorączki krwotocznej, do złudzenia przypominającej ebolę. Podobnie jest z oryginalną Śmiertelną gorączką, kultowym klasykiem o mięsożernej bakterii. Są to co prawda choroby na sterydach, jednak nikt nie jest w stanie przewidzieć jak bardzo mikroorganizmy są w stanie zmutować, jeśli zapewni im się odpowiednie warunki. ‌The Last Ship, serialowa wersja 12 Monkeys, czy The Thaw są z kolei przykładami tego, jak matka natura dostosowuje się i mutuje swoje dzieci. Czemu? Pandemie służą, zdaniem naukowców, przede wszystkim temu, by regulować przyrost naturalny i populację. Naukowcy starają się z tym walczyć, ale czasem trzeba. ku uciesze widzów, dać chwilową przewagę tym złym patogenom, które mocno utrudnią życie protagonistom.

Sztuczna śmierć

Aż do drugiej połowy XX wieku, twórcy literatury skupiali się przede wszystkim na chorobach i epidemiach pochodzenia naturalnego. Jednak, wraz z postępem badań nad mikrobiologią i nanotechnologią, dostrzegli oni potencjał w nowym rodzaju zabójczej bakterii, a mianowicie genetycznie modyfikowanej przez człowieka. Te sztuczne plagi zwykle służą albo jako narzędzie szantażu, albo  ( i w moim odczuciu jest to dużo ciekawsze) jako sposób na kontrolę populacji w momencie, w którym natura nie daje rady. Wiele razy, nie tylko w literaturze, możemy natknąć się na zmodyfikowane bakterie i wirusy. Wystarczy choćby spojrzeć na Toma Clancy'ego i jego Rainbow Six, w której głównym wrogiem jest grupa starająca się doprowadzić do wyginięcia większości populacji. Ich narzędziem jest tutaj Śiwa, stworzony w laboratorium wirus o nieprzeciętnie wysokiej śmiertelności. W tym przypadku na szczęście udało się bohaterom powstrzymać zbrodnicze plany. Wystarczy jednak spojrzeć choćby na Twelve Monkeys, by dostrzec, jakich zniszczeń potrafi dokonać taka choroba, gdy uda jej się osiągnąć cel, podobnie zresztą jak w przypadku Dawn of the Planet of the Apes, choć tutaj zaraza jest właściwie tylko tłem, a małpy przestają być metaforyczne. Omawiając temat śmierci pochodzącej wprost z laboratorium, nie sposób nie wspomnieć o Tom Clancy's The Division. Gra podejmuje temat impaktu, jaki taka epidemia ma na społeczeństwo, i stawia graczy w roli agentów walczących w sposób dosłowny o utrzymanie porządku i ciągłości władzy. Szkoda, że wraz z rozbudową produktu, twórcy zignorowali wątek fabularny i od ponad roku stoi on nietknięty. Jeśli zamiast grania, wolicie zobaczyć efekty zarazy na poziomie społeczno-behawioralnym w obliczu zagłady i izolacji, to polecam serial Containment.

Człowiek człowiekowi wilkiem, a zombie zombie zombie

Popkulturalne wirusy nie zawsze zabijają, przynajmniej nie od razu. Przecież byłoby to dość nudne, ot ludzie giną, zostaje ich garstka i muszą sobie radzić w nowym, zniszczonym chorobą świecie. Wtedy ich życiu zagraża co prawda natura, czasem inni ludzie, ale ogólnie tragedii nie ma. Znaczy się, jest oczywiście, ale mogłaby być większa. Do tego samego wniosku doszło wielu twórców, jak choćby Richard Matheson, autor książki I Am Legend. Dzieło z 1954 r. uważa się za prekursora postapokaliptycznej zarazy w popkulturze. Książka była kilkukrotnie ekranizowana, wliczając w to film z Willem Smithem. Jednak choć adaptacje te opierały się na oryginale, to jednak żadna z nich nie pozostała w pełni wierna. Nie oznacza to jednak, że są słabe. To klasyki, warte zapoznania się z nimi. Tak samo rzecz ma się z The Bay, choć nie jest to film o zbyt dużej wartości artystycznej, to jednak jest po prostu dobry. Takich przykładów w kinie i telewizji jest więcej, wystarczy spojrzeć na fenomen The Walking Dead i cały wysyp innych, mniej lub bardziej udanych, produkcji o zombie. Z podobnie utartych schematów korzysta również branża rozrywki elektronicznej. Nikomu chyba nie trzeba przestawiać tytułów takich jak Resident Evil 4 czy genialne The Last of Us, które bierze na warsztat bardzo realny pasożytniczy grzyb kordyceps, modyfikując go na swoje potrzeby i oferując nam jedną z najlepszych historii opowiedzianych w grach wideo.
4. sezon Ostatniego Okrętu już dziś!
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj