To – horror o tym, czego boimy się najbardziej. Która ekranizacja wypadła lepiej?
W horrorze To grupa dzieciaków musi zmierzyć się z klaunem Pennywise, czyli stawić czoła własnym lękom. Dlaczego ta opowieść na pewnym poziomie dotyczy nas wszystkich i jak nowa adaptacja wypada w porównaniu z pierwszą ekranizacją książki Stephena Kinga?
To z 2017 roku oraz To: Rozdział 2 z 2019 adaptują wydarzenia ukazane w książce Stephena Kinga. Mieliśmy sporo okazji, by obejrzeć te dwa filmy. Po premierach kinowych trafiły na platformy streamingowe, a niedawno oglądać mogliśmy je również w telewizji. Produkcje, których reżyserem jest Andy Muschietti, nie są jednak pierwszą ekranizacją powieści mistrza grozy. W 1990 roku powstał bowiem miniserial, który okazał się sporym sukcesem. Chociaż nowe filmy i produkcja Tommy'ego Lee Wallace’a opowiadają tę samą historię - historię, która na pewnym poziomie dotyka każdego z nas, to robią to w nieco inny sposób. Może się wydawać, że pierwsza adaptacja jest tą bardziej udaną. Czy rzeczywiście? Przyglądam się ekranizacjom i sprawdzam, czy warto sięgnąć po telewizyjne dzieło, które w 1990 roku jako pierwsze zaznajomiło widzów z horrorem opowiadającym o uniwersalnej kwestii związanej z ludzką kondycją.
To opowiada historię paczki przyjaciół, którzy w dzieciństwie stawili czoła przerażającemu klaunowi – Pennywise (w adaptacjach świetnie portretują go Tim Curry oraz Bill Skarsgård). Po latach koszmar powraca, a Klub Frajerów ponownie łączy siły, by raz na zawsze uporać się z tym, czego każdy z członków najbardziej się boi - by stawić czoła mrocznym zakamarkom własnego umysłu i spychanym w nieświadomość treściom. Eddie, Richie, Beverly, Bill, Stanley, Ban i Mike muszą stawić czoła temu, co jungiści nazywają archetypem cienia – mrocznej stronie psychiki. To w niej znajdują się wszelkiego rodzaju demony, odrzucone aspekty osobowości, lęki, słabości, traumy, krzywdy oraz urazy, a także stłumione, nieprzepracowane trudne emocje czy poczucie winy. Bohaterowie stają przed koniecznością zmierzania się z tkwiącym w nich mrokiem: Bill musi uporać się z poczuciem winy po śmierci brata, Eddie z chorą relacją z nadopiekuńczą matką, która bez potrzeby szprycowała go lekami, Beverly z przemocowym, molestującym ojcem, a Ben z kompleksami związanymi z tuszą. TO doskonale wie, czego dzieciaki się boją i chce, by ich zniszczyło, zaś Pennywise jest niczym innym, jak właśnie materializacją ich traum. I chociaż ludziom w realnym świecie lęki najczęściej manifestują się w snach, a nie pod postacią przerażającego klauna, to archetyp cienia jest tym, z czym prędzej czy później zmierzyć musi się każdy z nas. To zaś czyni opowieść uniwersalną. Odnajdzie się w niej każdy, kto próbował uwolnić się z więzienia własnego umysłu.
I chociaż obie adaptacje wiernie przedstawiają walkę bohaterów ze swoimi lękami i traumami, to jednak robią to w nieco inny sposób. Przede wszystkim serial z 1990 roku opowiada tę historię w całości w jednej opowieści. Dorośli bohaterowie powracają do miasteczka i wtedy poznajemy ich wspomnienia z dzieciństwa. W nowszych adaptacjach jest inaczej – plany czasowe, które w dziele Thomasa Lee Wallace’a się przeplatają, tutaj rozdzielono na dwie historie, na dwa filmy. Pierwszy opowiada o bohaterach, gdy byli dziećmi, a drugi, gdy są już dorośli. Trzeba przyznać, że adaptacja z 1990 roku wypada pod względem kompozycyjnym lepiej i przez to bardziej nas wciąga. To pełna, skondensowana, trzygodzinna opowieść. Rozbicie tej opowieści na dwie części w nowej odsłonie sprawia, że chcąc nie chcąc są one uboższe – a łącznie trwają ponad pięć godzin. Jeśli chodzi o produkcje w reżyserii Andy’ego Muschietti, to pierwsza z części broni się lepiej niż druga.
Pierwsza część nowej odsłony wyszła bowiem całkiem zgrabnie i świeżo. Zrobiono ją trochę w stylu Stranger Things, przez co jest atrakcyjna dla współczesnego widza. To nie tylko horror, ale i adresowany do kidults film z elementami kina nowej przygody. Mocną stroną jest obsada: znany z wspomnianego serialu Finn Wolfhard czy Jack Dylan Grazer (którego ostatnio oglądać mogliśmy w Tacy właśnie jesteśmy) wypadli, podobnie jak pozostali odtwórcy dziecięcych postaci, bardzo dobrze. Pierwsza część nowej odsłony odnalazła się w modzie na retro i z przyjemnością przenieśliśmy się z bohaterami do dawnych lat. Zaskakujące, niewybredne i sprośne żarty dzieciaków odróżniły też tę odsłonę od adaptacji z 1990 roku. Ogólnie rzecz biorąc, pierwsza część ma właściwy sobie wdzięk, choć jest to nieco inny klimat, niż w produkcji Thomasa Lee Wallace’a.
To: rozdział 2 wypada nieco gorzej - momentami bywa męczące. Mamy wrażenie, że film zrobiony był trochę na siłę. Zmagania dorosłych w tej konwencji nie śledzi się z takim zainteresowaniem czy emocjami jak przygody dzieci. Fabuła wyda się momentami rozlewać, a to próbowano zatuszować efektami specjalnymi, co niekoniecznie się udało. Postawiono też na o wiele bardziej brutalne i krwawe sceny, a wspomniane efekty specjalne nieco zniszczyły cały klimat. W tej całej widowiskowości gdzieś zabrakło emocji, a po drodze zgubiono także i zainteresowanie widzów. Drugą część warto jednak obejrzeć ze względu na cameo Stephena Kinga – mistrz grozy wciela się w rolę nietuzinkowego sklepikarza.
Godne pochwały w obu adaptacjach są zawarte w nich motywy i symbole. Bohaterowie schodzą głąb studni, będącej symbolem psychoanalitycznym, i tym samym wkraczają niemalże w swoją nieświadomość, w której rozegrać musi się ostateczne starcie z Cieniem. Dom zaś w marzeniach sennych symbolizuje ludzką psychiczność, wewnętrzny świat człowieka. Postaci również i w nawiedzonym domu napotykają swe zmaterializowane lęki i traumy. Przez to, że widzowie bardziej lub mniej świadomie chłoną symbole, horror dodatkowo oddziałuje na widzów. Tym jednak, za co w pełni świadomie cenimy To w obu odsłonach, jest klimat małego miasteczka. Ten rodzaj pozornego spokoju i wolno płynącego czasu, pod którymi skrywać jednak może się niebezpieczeństwo. Cała zaś ikonografia spokojnych ulic, rodzinne sklepiki, dzieciaki jeżdżące na rowerach i prowincjonalni stróże prawa sprawiają, że chcemy w tym świecie przybywać.
Jeśli natomiast chodzi o sam ogólny klimat filmu, to lepiej wypada produkcja Thomasa Lee Wallace’a. Chociaż czasem uśmiechniemy się w momentach, gdy któryś z bohaterów przeżywa dramat, to jednak i w tym tkwi urok starszych filmów. Miniserial jest też pocieszny i uroczy; i choć to horror, to i chwilami panuje w nim ciepła atmosfera. Bo to nie tylko kino grozy, ale i film o przyjaźni oraz braterstwie. I choć nie jest tak widowiskowy, jak nowe odsłony, to właśnie również i jego stonowana wizualność sprawia, że do filmu z 1990 roku i jego klimatu chcemy wracać.
To jest horrorem, który w sercach wielu widzów ma szczególne miejsce. Nie jest to horror o wyimaginowanych zjawach. Ze względu na wykorzystany koncept na pewnym poziomie dotyczy każdego z nas. Każdy w którymś momencie swego życia musi zmierzyć się z traumą, lękiem czy poczuciem winy i dlatego To tak do nas przemawia. A jeśli do tego dodamy specyficzny klimat, otrzymamy produkcję, do której chętnie możemy wrócić po latach. Jeśli więc po seansie nowej adaptacji To zastanawiacie się, czy warto obejrzeć tę serialową, odpowiedź brzmi: koniecznie.