Warszawski Festiwal Filmowy – relacja 1: Czarne komedie: japońszczyzna i duńszczyzna
Na tegoroczną wielką warszawską imprezę filmową udał się nasz wysłannik Hubert Kuberski, by na nasze zlecenie wyszukiwać w wielkiej obfitości seansów takie filmy, które mogą zainteresować czytelników naEKRANIE. Oto jego pierwsze wrażenia.
Na tegoroczną wielką warszawską imprezę filmową udał się nasz wysłannik Hubert Kuberski, by na nasze zlecenie wyszukiwać w wielkiej obfitości seansów takie filmy, które mogą zainteresować czytelników naEKRANIE. Oto jego pierwsze wrażenia.
Mea culpa, mea maxima culpa za piątkową nieobecność na warszawskim święcie kina, co wynikło z podróży służbowej. Żałować trzeba każdego opuszczonego dnia WFF, bo to szansa na zobaczenie kina, jakiego skąpią widzom nad Wisłą polscy dystrybutorzy.
Już w sobotę zacząłem nadrabiać braki pierwszymi obejrzanymi filmami, które okazały się czarnymi komediami i wszystkie strzałami w dziesiątkę. Dodać należy, że takiego artyzmu brakuje polskim filmowcom, zajętym odkrywaniem anoreksji, odmienności seksualnej rodaków i rozdrapywaniu traum przeszłości. Artyści kina polskiego, bierzcie przykład z Japończyków i Duńczyków, którzy mają o wiele więcej do ukrycia ze swej przeszłości niż nasi przodkowie.
Kraj Kwitnącej Wiśni przeszedł całkowitą metamorfozę po śmierci wcześniejszych gigantów X Muzy – Akiro Kurosawy czy Yasuhiro Ozu, którzy przyzwyczaili widzów do kostiumowych historii czy zadumy w duchu zen. Reżyserzy tworzący po nich to przykład świeżego otwarcia się na problemy współczesnej Japonii. Jednym z takich filmów jest „Yakuza Apocalypse” Takashi Miike. To jeden z najpłodniejszych i najwyrazistszych reżyserów japońskich - zrealizował do tej pory 97 filmów (w tym 27 produkcji wideo) od 1991 roku, które bynajmniej nie są seryjną sieczką! Nigdy nie były to miałkie produkcje realizowane z myślą o wybudowaniu nowego skrzydła willi, głębszego basenu czy zakupie droższej limuzyny. Już pamiętny „Koroshiya 1” zwracał uwagę na tego niepospolitego reżysera. W Polsce został zauważony po przenikliwym horrorze „Gra wstępna”, który przerażał do szpiku kości, ale i jeden z ostatnich jego filmów - „Kuime” - to przykład nowatorskiego osadzenia estetyki horroru w specyfice tradycyjnego teatru kabuki.
[video-browser playlist="753509" suggest=""]
„Yakuza Apocalypse” też odnosi się do kwestii japońskiego świata przestępczego z przymrużeniem oka. Film opowiada o rzeczywistości lokalnej yakuzy kierowanej przez wampira Kamiurę. Jego adwersarze znajdują sposób na usunięcie przeciwnika z tego świata, choć udaje mu się przekazać swe moce dotychczasowej fajtłapie ze swojej „rodziny”. Zemsta, stająca się celem Kageyamy, uzyskującego nadprzyrodzone cechy, to treść tej znakomitej komedii. To jest kino tchnące świeżością, mimo że filmów na podobny temat było już wiele. Tylko proszę nie mylić tego obrazu z podobnie brzmiącym i poruszającym ten sam temat „Yakuza Weapon”. To dwa różne poziomy artystycznego kunsztu. Miike potrafi ujarzmić reżyserię, a setki pomysłów gnieżdżących się w jego głowie przeobrażają się w kino pełne witalności i oszałamiającej estetyki wywodzącej się z jego pierwszych projektów wideo. Nie szokuje (jak inni reżyserzy japońscy - chociażby Tak Sakaguchi, Yudai Yamaguchi realizujący wspomnianą wyżej „broń”), ale pełnymi garściami czerpie z tradycji i wątków filmowych. To reżyser, o którym należy pamiętać i starać się nie przegapiać jego filmów, do których dołączają dwa kolejne. Chciałoby się obejrzeć retrospektywę jego obrazów, która musiałaby trwać cały miesiąc przy codziennym oglądaniu trzech filmów.
Drugim Japończykiem zachwycającym od lat widzów swoimi pomysłami jest Takeshi „Beat” Kitano. Równie często zajmuje się kwestiami japońskiego świata przestępczego. Tak było w nietuzinkowym „Hana-Bi”, ale nie zupełnie innej medytacyjnej „A Scene at the Sea” o głuchoniemym śmieciarzu zaczynającym uprawiać surfing (to było arcydzieło). Najnowszy „Ryuzo i siedmiu najemników” to hołd dla kina japońskiego i filmu, który rozsławił Nippon na świecie „Siedmiu samurajów”. Ale Kitano nie byłby sobą, gdyby nie zabawił się konwencją. Wojowników zastąpili dziadkowie, niegdyś trzęsący tokijską dzielnicą jako groźni yakuzowie. Po latach spędzonych na emeryturze spotykają się i organizują na nowo w Ligę Jednego Smoka (którą to nazwę nosi też sieć restauracji, co staje się przyczyną licznych nieporozumień). Starsi panowie stają do konfrontacji z nową generacją gangsterów, posługujących się wyrafinowanymi, korporacyjnymi sposobami zdobywania pieniędzy na filtrach do wody i materacach do sprania (genialne!). Syn Ryuzo, pracujący w gangsterskiej korporacji, niejako zachęca własnego ojca do walki z nowym formatem przestępców nieznających zasad honorowej bandyterki. Ścieżka, na którą wkracza Ryuzo, prowadzi do ostatecznej rozgrywki. Wszystko zaczyna się pod pretekstem spotkania dawnych kumpli ze swoim 100-letnim nauczycielem, do którego zresztą nie dochodzi. Przeciwstawienie godnej starości nieokrzesanej młodości to temat znakomitej komedii z przymrużeniem oka. Zresztą sam reżyser pojawia się w rzadkiej dla siebie roli policjanta znającego yakuzów, których niegdyś wsadzał do więzienia.
[video-browser playlist="753510" suggest=""]
Od lat Japonia nie jest już krainą samurajów, wojowników (wiele w filmie odniesień do tego), z którymi utożsamia się Ryuzo i jego kumple. Ich przeciwnicy ze złodziejskiej korporacji, podobnie jak współczesna generacja Japończyków, to niedorajdy, nie mają nic z typu macho i nazywani zostali soshokukei danshi (roślinożernymi). Zaś sformalizowane metody działania yakuzy są znane policji i pozostają pod ścisłym nadzorem, co w filmie oddaje wspólne picie sake przez stróżów prawa i eksgangsterów. Co ciekawe, jeden z nich, wywijający rewolwerem jak jego idol, Steve McQuinn, to też czytelna metafora współczesnej Japonii. Dziś, gdyby jego odpowiednik chciał strzelić do drugiej osoby, popełniałby aż trzy przestępstwa w chwili oddawania strzału: za samo posiadanie broni, oddzielnie za posiadanie amunicji do niej oraz za korzystanie z obu. Tylko pierwsze z nich jest zagrożone sankcją 10 lat więzienia.
Doskonała zabawa konwencją w wykonaniu Kitano to dwie godziny przedniej rozrywki. Obserwujemy staruszków wspominających swe dawne wyczyny. Jak chociażby arcyskuteczny „klozetowy morderca”, współcześnie nie tak sprawny jak kiedyś, gdyż przez pomyłkę trafiający do damskiej toalety. Finałowe starcie kończy się tragikomicznie - zamiast samobójczego uderzenia Cessną w wieżowiec staruszek ląduje na amerykańskim lotniskowcu, gdzie poddaje się, zaś jego koledzy, pozbawieni transportu, ścigają adwersarzy autobusem.
Równie zabawną propozycją festiwalową jest komedia „Mężczyźni i kurczaki” zdobywcy Oscara oraz Nagrody Publiczności WFF 2005 - Andersa Thomasa Jensena. Duńczyk wziął na warsztat kwestie niebezpieczeństw związanych z eksperymentami genetycznymi. Dwóch braci - Elias (wąsaty Mads Mikkelsen) i Gabriel (David Dencik) - dowiaduje się po śmierci ojca, że zostali adoptowani. Zdumieni, postanawiają odszukać swojego biologicznego ojca - Evilio Thanatosa. Trafiają na wyludnioną wyspę, na której miejscowi omijają z daleka zrujnowane sanatorium. Tam poznają swoich trzech braci (każdy z nich wyróżnia się zajęczą wargą), żyjących z wszechobecnymi ptactwem domowym będącym częściowo efektem eksperymentów genetycznych. Ich przekomiczna nieprzewidywalność i brutalne reagowanie na każdego przybysza są podstawą specyficznego czarnego humoru, bynajmniej nie pochwalającego przemocy. Elias błyskawicznie utożsamia się z poznanymi braćmi, podczas gdy Gabriel okazuje się dociekliwym detektywem. To jemu udaje się odkryć zabawnie wstrząsającą prawdę o pochodzeniu siebie i rodzeństwa. Reżyser udowodnił swój kunszt reżyserski, wspierany przez znakomitego operatora oraz nastrojowe kompozycje symfoniczne. Podobnie jak dokonania scenografii, która potrafiła „doprowadzić do ruiny” sanatorium - wymienione przykłady specjalizacji filmowych to kolejne przykłady wysokiego poziomu kina duńskiego.
Dzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat