Fot. Materiały prasowe
A Story About Fire to chińska historia w reżyserii Wenyu Li. Jej światowa premiera odbyła się na tegorocznym Berlinale, a 8 listopada produkcję można było obejrzeć na ekranie gdańskiego kina IKM, w ramach Konkursu Głównego tegorocznej edycji festiwalu filmów animowanych Animafest.
Dla mnie Animafest to miejsce, w którym mogę poszerzać swoje horyzonty i odkrywać animacje, na które w normalnych warunkach pewnie bym nie trafiła. O ile nowości Disneya regularnie pojawiają się w polskich kinach, wiele perełek nie trafia do szerokiej dystrybucji. W tamtym roku zachwycił mnie chociażby film Demony mojego dziadka, który z tego, co widziałam, jest nieodstępny na VOD i był wyświetlany w naszych rodzinnych stronach tylko podczas Animafestu. A Story About Fire to także jeden z takich wyjątkowych filmów.
Jeśli chodzi o fabułę, Wenyu Li wzięła na tapet legendę chińskiego plemienia Qiang o małpie wychowanej przez ludzi, która pewnego dnia zostaje wysłana na misję, by udać się na Świętą Górę i odkryć sekret ciepła, a przy okazji – by odkryć prawdę o swoim tajemniczym pochodzeniu. Większość osób zna pewnie mit o Prometeuszu, który wbrew woli Zeusa przemycił ludziom ogień. Założę się jednak, że tak jak ja nie znaliście tej wersji opowieści. A Story About Fire wprowadza więc widza w rejony chińskiego folkoru. To fascynujące miejsce, pełne nieznanych zakamarków dla wielu odbiorców zza granicy.
To, co najbardziej podobało mi się w ekranowej adaptacji tej historii, to relacja pomiędzy małpką i psiakiem. Oboje byli wyrzutkami w miejscu, które początkowo nazywali domem. Ludzie patrzyli na nich krzywo. Ran Bi Wa był przez nich uważany za obcego i innego, a Psiaka uważali za coś poniżej człowieka. To właśnie przyjaźń między nimi stała się dla mnie najjaśniejszym punktem A Story About Fire. Ich walki przypominały te między prawdziwym rodzeństwem, przywołując uśmiech na ustach widza. Bardzo podobały mi się sceny, w którym Ran Bi Wa ukrywa się przed okrutną nocą w futrze przyjaciela. W pewnym momencie na ekranie widzimy tylko jego dłoń, błądzącą w futrze wokół niczego, dzięki czemu możemy poczuć się tak, jakbyśmy sami siedzieli ukryci w bezpiecznym kokonie z sierści, chroniącym przed zimną nocą i drapieżnikami.
Relacja pomiędzy tymi postaciami wydawała mi się żywa i prawdziwa. Były momenty, w których oboje byli egoistyczni, na przykład gdy jedno kradło mięso z rąk drugiego. Jednak gdy naprawdę któryś z nich był w niebezpieczeństwie, drugi był gotowy skoczyć dla niego w ogień, dosłownie i w przenośni.
Niestety, gdy historia zbaczała z tego toru, wydawała mi się nierówna. Wenyu Li próbowała upiec za wiele pieczeni na jednym ogniu: mit o znalezieniu ognia, historię przywódczyni plemienia, która udawała się na Świętą Górę w pojedynkę, poszukiwanie tożsamości przez głównego bohatera, a wreszcie jego relacja z przyjacielem. Często te wątki nie łączyły się ze sobą w satysfakcjonujący sposób; były jak strzępki różnych powieści, które ktoś na siłę próbował ze sobą skleić, tworząc nie do końca udaną mozaikę. Nie byłam też fanką przeplatania się ze sobą dwóch osi czasu. Co jakiś czas plątały się ze sobą, tworząc irytujący kłębek i niemal grudki w historii.
Fot. Materiały prasoweTych nierówności jest więcej. Z jednej strony mamy na przykład dość infantylny humor, na przykład jedzenie glutów z nosa. Z drugiej, bardzo poważne i niepokojące sceny, jak pierwsze prawdziwe zabójstwo głównego bohatera. I to nie jest dobre połączenie, jak słodko-kwaśny sos, tylko raczej wsypanie sobie przez przypadek soli zamiast cukru do miski płatków z mlekiem. Takie nagłe przeskoki bardzo wybijały z rytmu. Tak jak wspomniałam wyżej, mam wrażenie, że w jednym filmie próbowano zmieścić za dużo wątków i emocji, przez co jest o wszystkim, a jednocześnie o niczym. Zamiast mocnego zakończenia, które zostałoby z widzem na dłużej, człowiek po zapaleniu świateł na sali kinowej jest co najwyżej trochę skonfundowany tym, jaki miał być cel tej historii. Uważam, że wyszłoby filmowi na dobre, gdyby całkowicie skupił się na tym, co wychodzi mu dobrze: na relacji małpy i psiaka. Gdyby ten mit był tylko pretekstem do opowiedzenia o ich przyjaźni, moglibyśmy dostać coś naprawdę świetnego i wzruszającego.
A Story About Fire ma interesujący i wyjątkowy styl wizualny. Przypomina malowaniem tuszem. Na pewno dobrze współgra to z historią, czyli chińskim mitem. Od razu wprowadza widza w odpowiedni nastrój. Podobało mi się także to, jak stosunkowo niewielkimi i oszczędnymi środkami, bo czasem zaledwie kilkoma pociągnięciami pędzla, twórcy byli w stanie dobrze oddać emocje bohaterów i otaczającego ich krajobrazu. Tak jak w scenie, o której wspomniałam wyżej, gdy Ran Bi Wa ukrył się w ciele Psiaka – widzieliśmy tylko dłoń i fragmenty sierści, jakbyśmy sami znajdowali się wewnątrz kokonu. Zdecydowanie zapoznanie się z takim wyjątkowym stylem jest jedną z najmocniejszych stron filmu. Chciałabym widzieć tyle różnorodności w animacji, co oglądając obrazy w muzeum.
A Story About Fire to film ciekawy i inny. Nie jest jednak idealny. I na pewno nie będzie moim faworytem w Konkursie Głównym. Produkcja powtarza bardzo częsty błąd wśród artystów w praktycznie każdej dziedzinie: mówi za dużo, rozrzedzając znaczenie słów i przekaz. Jedną z najciekawszych rzeczy, jaką wyniosłam ze studiów dziennikarskich, było ćwiczenie, podczas którego mieliśmy przekazać jakąś wiadomość za pomocą jak najmniejszej liczby słów. Bo łatwiej jest dodawać niż odejmować; rozbudowywać zamiast burzyć. Wciąż jest jednak dużo elementów tej historii, które mi się podobały.
Poznaj recenzenta
Paulina Guz