American Gods: sezon 1, odcinek 8 (finał sezonu) – recenzja
American Gods ciekawie kończy swój krótki, ale emocjonujący sezon i daje ostateczne podsumowanie wszystkich dotychczasowych wątków. W końcu czarno na białym zostaje wyjaśniona rola Cienia, a Pan Wednesday ujawnia swoje prawdziwe oblicze. Serial ponownie przywołuje boginię Bilquis, dzięki czemu dokładnie poznajemy jej historię.
American Gods ciekawie kończy swój krótki, ale emocjonujący sezon i daje ostateczne podsumowanie wszystkich dotychczasowych wątków. W końcu czarno na białym zostaje wyjaśniona rola Cienia, a Pan Wednesday ujawnia swoje prawdziwe oblicze. Serial ponownie przywołuje boginię Bilquis, dzięki czemu dokładnie poznajemy jej historię.
Można było mieć wielkie oczekiwania, co do finału. Po dość wolnym prowadzeniu fabuły przez cały sezon, wydawało się jak najbardziej na miejscu, aby akcja nabrała tempa i uderzyła z całą swoją mocą w widzów. Wybrano jednak złoty środek, zadowalając fanów slow burn, jak i tych spragnionych konkretnych, mocnych scen. Odcinek Come to Jesus jest kwintesencją wszystkiego, co do tej pory doświadczyliśmy, domknął na tym etapie niezbędne punkty fabuły.
Finałowy odcinek nie odbiega swoją strukturą od poprzedników. Jak zwykle, na samym początku dostajemy krótką opowieść o wybranym bogu, aby bliżej poznać jego historię. Tym razem, zgłębiamy dzieje zmysłowej bogini Bilquis, która już wcześniej kilkakrotnie pojawiała się na ekranach. Teraz jednak pokazano lata jej świetności, a zaraz potem powolny upadek spowodowany zmianą obyczajów. Pragnienie władzy, bezwzględność ludzi, przemoc, broń, to wszystko razem wyparło jej potrzebę miłości, rozmnażania się i przyjemności. Marib, niegdyś jej królestwo i siedziba władzy, teraz jest pustą nazwą dla restauracji, obrazuje smutny upadek jej mocy. Nic więc dziwnego, że kiedy pojawia się Technochłopiec wraz z ofertą powrotu do blichtru, sławy, a tym samym do uwielbienia, którego tak bardzo pragnie Bliquis, bogini decyduje się, by przyłączyć się do nowych bogów.
Tytuł odcinka, Come to Jesus, sugeruje że powinniśmy spodziewać się postaci Jezusa i że to właśnie jemu będzie poświęcony epizod. Owszem, pojawia się i on, a raczej “oni”, bo wykorzystano jego wizerunek do przedstawienia innego boga. Jezusi, bo jest ich przynajmniej kilkunastu, stanowili jedynie tło dla Ēostre (Easter), czyli bogini znanej jako Wielkanoc (Kristin Chenoweth). Jest to bogini radości, wiosny, życia i zwycięstwa dnia nad nocą. Jest również boginią zapomnianą, bo mimo że ludzie faktycznie radują w trakcie Wielkiej Nocy i oddają świętowaniu, to jednak chwała i modły przypadają komuś innemu. Jej potęga została odebrana przez chrześcijańskie wierzenia, stąd też Jezus i jego rozmaite wizerunki pokazani są jako goście jej imprezy, a nie wszechmocni bogowie sami w sobie. Jezus jawi się niczym łagodny i uśmiechnięty hipis po narkotykach, któremu jest obojętne, co się dookoła niego dzieje. Chodzi powolnym krokiem z rozłożonymi rękoma, uśmiechając się pod nosem. Jest niczym wyjęty z najbardziej popularnych ikon. Nie robi w gruncie rzeczy nic, po prostu tam jest i towarzyszy Easter. Zachowuje się raczej jako gwiazda filmowa i to raczej kiepskiego formatu. Dla kontrastu, bogini Wielkanoc jest drobna, szybka i dystyngowana. Z lubością pławi się świetle wiosennego słońca i korzysta z chwili. Kto by pomyślał, że w tak drobnym ciele jawi się niezgłębiona moc, która znajduje ujście w ostatnich minutach odcinka, zapierając dech w piersiach widzów.
Nie tylko bogini Wielkanoc pokazała, czym tak naprawdę są bogowie. Jej posiadłość stała się miejscem punktu kulminacyjnego dla całego sezonu - starcia pomiędzy nowymi a starymi bogami, rozpoczynając tym samym wojnę, którą do tej pory sygnalizowano. Pan Wednesday, który wraz z Cieniem przybył do jej domu by poprosić o jej wsparcie, ostatecznie ujawnił kim jest. Co prawda, jego autoprezentacja jako Odyna, nie była zbyt dużym zaskoczeniem, ponieważ wielokrotnie wcześniej sugerowano jego najbardziej znane imię. Cień jednak do najbłyskotliwszych z ludzi nie należy, dlatego łopatologiczne wyłuszczenie kim jest Pan Wednesday odniosło swój skutek. Cień uwierzył zarówno w niego, jak i w innych bogów, tym samych gwarantując im przetrwanie i uniknięcie zagłady poprzez zapomnienie. Cień wydaje się być olśniony prawdą, a objawienie jakiego doświadczył przed kilkoma sekundami wyciska niemalże łzy z jego oczu. Nie do końca wygląda to przyjemnie i zachęcająco, ale ma na celu zobrazować jego zaangażowanie emocjonalne. Nie takiej reakcji można było spodziewać się Cieniu, czyniąc z jego postaci jeszcze bardziej bezpłciowego chłoptasia.
Do domu Wielkanocy przybyli również Szalony Sweeney i Laura, choć nieco w innym celu niż reszta bohaterów. Laura liczyła, że odzyska życiem co zresztą jej obiecał Leprechaun. Jedyne co dostała to okrutną prawdę: nie może zostać prawowicie wskrzeszona, bo została zabita przez boga, a tego Wielkanoc zmienić już nie może. W efekcie Szalony Sweeney doświadczył kilku chwil grozy, podczas których Laura bardzo skutecznie uzyskiwała informacje na temat tego, kto i dlaczego ją zabił. Nikomu nie życzyłabym podobnych doświadczeń, które musiał przetrwać Sweeney. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, ponieważ Laura ostatecznie ponownie spotkała Cienia, zanim całkowicie rozsypała się na kawałki. A bogowie jej świadkiem, jak niewiele jej do tego brakuje.
Odcinek Come to Jesus kończy się cliffhangerem, ujawniającym prawdziwe moce bogów i ostateczny cel ich podróży. Wojna pomiędzy młodymi i starymi bogami jest nieunikniona, a ostatnim wierzącym ma być Cień. Wszystko może jednak zniszczyć Laura, która podąża za Cieniem, by odzyskać jego miłość. Do Domu na Skale zbliżają się bogowie, by tam stoczyć ostateczną walkę. Wiemy, że Bilquis jest już w drodze, a pokazanie jej podróży na sam koniec epizodu, sugeruje, że w następnym sezonie jej postać może mieć zdecydowanie większe znaczenie niż dotychczas. Sam odcinek utrzymuje poziom swoich poprzedników, choć jest zaskakująco jasny i wydaje się być dość pozytywny w ogólny odbiorze. Zrezygnowano ze zwyczajowego mroku na rzecz jasnych barw, a to za sprawą wszechobecnej wiosny towarzyszącej Wielkanocy i zielonemu kolorowi otaczającymi jej włości. Oczywiście nie obyło się bez kilku wpadek, jak chociażby nie do końca udane efekty specjalne podczas prezentacji Odyna, ale w końcowym rozrachunku finałowy odcinek w bardzo dobry sposób kończy cały, udany sezon. Kolejny został już zamówiony przez stację Starz i miejmy nadzieję, że będzie bezpośrednią kontynuacją stylu, w jakim obecnie prowadzony jest serial.
American Gods to jedna z ciekawszych propozycji w telewizji, która stanowi stałą i stabilną rozrywkę. Sarkazm i bezpretensjonalność są jego flagowym motywem, a krytyczny stosunek do słabości ludzkich w kontekście religijnym jest chwytliwy i potrafi przyciągnąć uwagę nawet najbardziej wymagających widzów. Kończymy zatem pierwszy sezon usatysfakcjonowani, jednocześnie czekając z niecierpliwością na kolejny, miejmy nadzieję, że nieco dłuższy, ale równie dopracowany.
Poznaj recenzenta
Paulina WiśniewskaDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1998, kończy 26 lat
ur. 1984, kończy 40 lat
ur. 1978, kończy 46 lat
ur. 1949, kończy 75 lat
ur. 1970, kończy 54 lat