Arrow: sezon 7, odcinek 14 – recenzja
Data premiery w Polsce: 15 października 2013Bez fajerwerków, ale też bez wyraźnego spadku jakości – tak minął nam kolejny epizod Arrow. No, może poza końcowym twistem. Ale o tym poniżej.
Bez fajerwerków, ale też bez wyraźnego spadku jakości – tak minął nam kolejny epizod Arrow. No, może poza końcowym twistem. Ale o tym poniżej.
Na początek jednak o tym, na co wszyscy oczekiwali od wielu sezonów, a co w końcu stało się faktem – Arrow doczekał się (w końcu?) cancela. Co prawda czeka nas jeszcze jeden sezon, ale krótszy, złożony z 10 odcinków, co przyznaję, daje nadzieję na to, że jak w większości sezonów serial szorował ostro po dnie, tak przynajmniej jest szansa, że odejdzie z jako taką godnością. Oczywiście w standardach stacji The CW.
Z powyższego powodu nie dziwi już nikogo to, że obecny sezon od samego początku nie skłaniał się wyraźnie w żadną konkretną stronę. Mam tu na myśli głównie brak przeciwnika sezonu, choć za takiego być może będzie uchodził Dante. Ten, którego boi się Ricardo Diaz (przez długi czas moja ulubiona postać tego serialu) i cały półświatek nie tylko Star City. Jak wiemy, podchody po jego złapanie są robione od początku tego sezonu i to nie przez Team Arrow (które formalnie już przecież nie istnieje), a ARGUS. Aby zwiększyć na to szanse, w końcu do boju zostaje wypuszczona druga wersja Suicide Squad i przyznaję – jest ona dość ułomna i mało ciekawa. Poza wyrazistym Diazem, którego gwiazda i tak już zaczęła mocno przygasać, mamy Chinę White, Joe Willsona oraz Carrie Cutter/Cupid. Niby dostajemy mieszankę wybuchową zupełnie różnych charakterów, ale mało wyrazistą i tylko po to, aby popchnąć kolejny wątek do przodu bez większego pomysłu. Dlatego nie zaskakuje szybka wtopa już przy pierwszej akcji oraz zrobienie ARGUS w bambuko przez Diaza.
Dzięki temu natomiast dowiadujemy się w końcu, kim jest niesławny Dante, o którym tylko dotychczas słyszeliśmy, a który ostatecznie nie robił na widzach zbyt wielkiego wrażenia. W końcu krążył w tym serialu jako opowieść szeptana od ucha do ucha, miejska (a właściwie światowa) legenda, której nikt na oczy nie widział. Aż do teraz i trzeba przyznać, że wejście miał nawet niezłe. W tym wszystkim jednak jest jedno, poważne ale – mianowicie trudno nie było odnieść wrażenia, że jest to niejako kalka samego Diaza, tyle że jeszcze groźniejsza i zdecydowana. Przypomina również Ra’s Al Ghula czy nawet Deathstroke’a – słowem, to taka mieszanka kilku wcześniejszych wrogów Green Arrow, która w ostateczności może się okazać zupełnie nijaka, bo i takie rzeczy w tym serialu się zdarzały, że nie wspomnę Damiena Darhka czy Caydena Jamesa. To się dopiero jednak okaże, a przecież jest okazja na to, aby zrobić coś dobrze, w końcu serial dryfuje już ku nieuniknionemu końcowi.
Na tym tle coraz mniej interesujące wydają się wątki z przyszłości i ich korelacja fabularna z obecnymi wydarzeniami. Na początku sezonu wiązałem z nim duże nadzieje, ale z każdym kolejnym odcinkiem mam przemożoną chęć przewinięcia ich. Powód jest prosty, mogły one posłużyć jako podłoże np. pod spin-off Arrow z nowymi bohaterami. Zamiast tego dostajemy paradę kolejnego pokolenia Team Arrow, gdzie dosłownie każda postać jest czyimś dzieckiem poza Arsenalem i Black Cannary (choć kto wie, czy i ich dzieci się nagle nie odnajdą). Brakuje tutaj tylko jakiegoś potomka Mr. Terrifica… Stąd też nikogo nie zaskoczyła informacja o ciąży Felicity oraz dalsze, przewidywalne głupoty fabularne.
To co najciekawsze natomiast, wydarzyło się na koniec. Arrow rzadko kiedy ma ciekawe twisty fabularne, ale tym razem się udało. Powiązanie Dante z siostrą Olivera, a zwłaszcza pozbycie się kolejnej postaci z serialu dodało trochę smaczku temu epizodowi przez co jego odbiór był odrobinę lepszy. Całościowo jednak – jak to było w poprzednich epizodach – jest średnio, co w przypadku tego serialu jest akurat pozytywną oceną.
Poznaj recenzenta
Paweł SzałankiewiczDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat