Banshee: sezon 4, odcinek 8 (finał serialu) – recenzja
Finał Banshee w znacznym stopniu zrekompensował nam niedostatki całego sezonu. Nie będzie przesadą stwierdzenie, że był to jeden z lepszych finałów seriali w ostatnich latach. Szkoda tylko, że cały efekt jest mimo wszystko zepsuty przez to, co otrzymaliśmy wcześniej.
Finał Banshee w znacznym stopniu zrekompensował nam niedostatki całego sezonu. Nie będzie przesadą stwierdzenie, że był to jeden z lepszych finałów seriali w ostatnich latach. Szkoda tylko, że cały efekt jest mimo wszystko zepsuty przez to, co otrzymaliśmy wcześniej.
Rozstanie z Banshee było jednym z trudniejszych dla fanów mocnego, męskiego kina akcji. Świadomość, że na naszych oczach pewna historia dobiega końca, sprawiła, iż każdy odcinek oglądaliśmy z o wiele większą niż wcześniej uwagą. To w pewnym sensie wyczuliło na błędy i niedostatki każdego kolejnego odcinka, choć nawet i bez tego trudno nie byłoby dostrzec, że finałowy sezon został zrobiony po łebkach. Przyczyna takiego stanu była jedna – obcięcie funduszy i drastyczne skrócenie historii rozpisanej na pięć serii. Dlatego też fabuła i sposób przedstawienia poszczególnych scen mocno rozczarowały - Banshee, co było czuć w każdej minucie, nie było tym samym serialem, który pokochali widzowie na całym świecie. Dobrze, że w finale twórcy dali nam niemal wszystko to, za czym tak tęskniono.
Kończenie wszystkich wątków rozpoczęło się już od pierwszej sceny i spotkania Proctora z grupą nazistów. Choć oczekiwano bardzo krwawego rozwiązania tego konfliktu, wszystko dosłownie skończyło się na dwóch liściach wymierzonych w Calvina, który uznał samego siebie za naturalnego przywódcę nazistów. Rozwiązanie zaskakujące, ale też rozsądne z racji tego, że finał trwał zaledwie 60 minut, a do zrobienia było jeszcze naprawdę wiele i niemal we wszystkim swój udział miał Proctor. Bo też odchodząc od sceny nazistów, płynnie trzeba było przejść do wątku współpracy z kartelem narkotykowym. Ten przyniósł wreszcie to, na co wszyscy czekali – dosłownie wybuchowe rozwiązania fabularne, które były znakiem firmowym Banshee. Był to pierwszy moment w tym sezonie, kiedy serce naprawdę zabiło mocniej. A to zaledwie początek...
Dalej skupiono się na tym, co napędzało w tym sezonie Hooda – śmierć Rebeki. Tak jak przewidywali fani, nie była ona ofiarą rytualnego zabójstwa, tylko wyrachowania nie Proctora, a jego najbardziej zaufanego człowieka – Burtona. Socjopatyczny pan w okularach pozbył się jej z prostej przyczyny: rozpraszała jego szefa, przez co ten popełniał błędy, na które on nie mógł sobie pozwolić. W konsekwencji otrzymaliśmy to, na co wielu fanów czekało od dawna. I nie, nie była to walka na śmierć i życie Hooda z Proctorem, tylko właśnie z Burtonem. Walka, która w pewnych momentach dosłownie bolała fizycznie. Walka, która realizacją przypomniała wszystkie najważniejsze starcia Hooda na przestrzeni wszystkich sezonów, co zresztą podkreślały bardzo krótkie retrospekcje. I wreszcie walka, która dała widzom odpowiednią dozę brutalności, jakiej brakowało w tym sezonie. Choć jej finałowy akt był przewidywalny, to i tak niósł za sobą duży ładunek emocji, dając przy okazji wyraźny sygnał, że kończy się pewna epoka tak w Banshee, jak i świecie seriali.
Ostatni wątek, który należało rozwiązać, to konflikt braci Bunkerów. W tym przypadku nikt już się nie owijał w bawełnę; starcie Kurta z Calvinem było krótkie. Istotne jest to, że choć ich relacje nie były najważniejsze w kontekście całego serialu, to twórcy nie odpuścili i zakończyli go w typowy dla siebie sposób – brutalnie, a zarazem emocjonująco. Dosłownie z każdym ciosem było czuć gniew i odrazę, jaka narastała przez lata między braćmi. Widać było, że ten konflikt nie dotyczył tylko żony Calvina i jego żalu po opuszczeniu przez Kurta nazistów. Był to pryzmat, poprzez który pokazano to, z czym borykało się miasteczko – brakiem spokoju i wiecznymi konfliktami wewnętrznymi rzutującymi na losy każdego z mieszkańców. Tragiczny finał tego starcia miał mimo wszystko pewien symboliczny wymiar – poprzez tę scenę pokazano, że w duszy Banshee wreszcie nastąpi spokój. Miasteczko nie będzie już targane wojnami i będzie mogło w końcu żyć w swoim wolnym, leniwym tempie.
To, co jednak ujęło w finale, to sposób, w jaki rozstano się z widzami. Widać, że twórcy chcieli naprawić wszystko, co wcześniej zepsuli. W każdej rozmowie w ostatnich minutach Banshee czuć było, że bohaterowie rozstają się nie tylko z widzami, ale również ze sobą. Mimo wyraźnego stwierdzenia Joba, aby to miasteczko ssało mu cycki, widać było, że ekipa tworząca ten serial rozstaje się z nim z żalem. Bo tak naprawdę nie tylko o miasteczko tu chodziło. Banshee dało widzom to, czego właściwie nigdy nie mogli oni uświadczyć w innych telewizyjnych produkcjach - bezkompromisowe podejście do tematu, dynamiczną i świetnie zrealizowaną akcję, która bardzo dobrze zazębiała się ze scenariuszem, oraz unikatowych i bardzo wyrazistych bohaterów, których nie sposób nie było polubić, nawet jeśli były to czarne charaktery (choć właściwie każda postać była właśnie czarnym charakterem).
Banshee wymykało się też wielu schematom i choć nie wprowadziło całkowicie nowej jakości do telewizji, to było naprawdę świeżym powiewem wśród masy seriali, jaką obecnie się produkuje. Samo zakończenie było natomiast swoistą klamrą – Hood odszedł z tego miasta tak, jak przybył, odjeżdżając na swoim motocyklu. Twórcy puścili tu oko do fanów, dając niewielką nadzieję, że Hood jeszcze powróci. Sugerują to ostatnie słowa Sugara mówiącego do Hooda, że może i już zapłacił za swoje grzechy, ale możliwe, że jego droga do odkupienia nie polegała na ukrywaniu się gdzieś w górach, tylko na wybraniu kolejnej drogi, bo „dziś pozostało mu tylko jedno, ostatnie pytanie – co teraz będzie chciał zrobić?”. I nawet jeśli Hood już nigdy nie pojawi się w Banshee bądź innym miasteczku w Ameryce, to będzie warto po raz kolejny sięgnąć po wszystkie sezony, z czwartym włącznie, by znów poczuć ten małomiasteczkowy klimat, którego nie uświadczymy w żadnym innym serialu.
Poznaj recenzenta
Paweł SzałankiewiczDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat