Brud zameldował się na platformie Netflix w okresie, gdy biograficzne filmy cieszą się dużą popularnością. Szczególnie te muzyczne obrazy mnożą się, jak grzyby po deszczu – od nagrodzonego kilkoma Oscarami Bohemian Rhapsody, średniego Władcy chaosu, po dobrze zapowiadającego się Rocketman. Do tego grona dołącza niezwykle filmowa historia zespołu Mötley Crüe, który zasłynął wyjątkowo hulaszczym trybem życia, naznaczonym również wzlotami i upadkami, a także tragediami. Z The Dirt wyruszamy w podróż w czasie do kolorowych, szalonych i kojarzących się z kiczowatością lat 80., gdy glam metal święcił największe sukcesy. Trzeba przyznać, że twórcom doskonale udało się uchwycić klimat tamtych czasów, dzięki strojom, fryzurom i scenografii, na które nie szczędzono pieniędzy. Ale przede wszystkim to przebojowa muzyka zespołu nadaje dzikości tej biografii. Pierwsza część filmu to prawdziwa jazda bez trzymanki, która opowiada o zawrotnej karierze grupy i ich rozpustnym życiu w trasie. Nie brakuje w nim śmiałych scen i nagości, które wcale nie koloryzują historii, aby wzbudzić kontrowersje. Ale sprawiają, że całe to szaleństwo wokół nich staje się bardziej wiarygodne. Nawet te dość obrzydliwe czy bezwstydne sceny, które przekraczają granicę dobrego smaku, aż tak nie szokują. I co ciekawe, nie wpływają na pozytywny odbiór filmu. Choć w The Dirt pokazano tylko część rozpasanego życia muzyków, wypełnionego alkoholem, wybrykami, seksem, używkami, to i tak daje to pojęcie, dlaczego to właśnie Mötley Crüe zasłużyło sobie na miano jednego z najbardziej hedonistycznych i szalonych grup muzycznych. Z kolei w drugiej części filmu zmienia się nastrój na bardziej poważny i mroczniejszy ze względu na tragedie, które dotykają zespół. Wesołą atmosferę zastępują dramaty rodzinne, śmierci oraz nałogi doprowadzające do konfliktów w grupie, a także przedawkowania. I te wszystkie wydarzenia wpływają na emocje widzów. Wstrząsają, a także wzruszają do łez, nawet wtedy, gdy jesteśmy zaznajomieni z tymi bolesnymi faktami z biografii Mötley Crüe. A to duża sztuka. Choć poziom emocji w drugiej części The Dirt wzrasta, to niestety te dramatyczne wydarzenia są ukazane bardzo pobieżnie. Sprawia to wrażenie, jakby twórcy starali się je upchać tak, aby zmieścić się w limicie czasowym produkcji. Wkrada się pośpiech, co skutkuje tym, że gubimy się w określeniu upływu czasu w filmie, przeskakując z jednej sytuacji do drugiej. Odbija się to na głównych bohaterach, ponieważ nie udaje się uchwycić tego, jak te przykre przeżycia zmieniły ich, jako ludzi. W rezultacie The Dirt sprowadza się do opowieści o zaliczaniu groupies i imprezowaniu, bo nawet aspekt kreatywności i twórczości Mötley Crüe został niemal zupełnie pominięty. Czasem tylko możemy zobaczyć ich na scenie i poczuć energię sceniczną. Również cieszy to, że znalazło się miejsce na charakterystyczną dla tego zespołu obrotową perkusję, choć ujęcia mogły być jeszcze bardziej widowiskowe i zwariowane. Za tę sytuację obwiniać należy scenariusz, a nie aktorów, którzy pod względem fizycznym bardzo przypominają muzyków i starali się dobrze oddać specyficzne cechy charakteru swoich postaci. Na wyróżnienie zasługuje Colson Baker, czyli hip hopowy wykonawca znany jako Machine Gun Kelly. Znakomicie wcielił się w rolę Tommy’ego Lee, ponieważ udało mu się zachować jego energię i żywiołowość. Również Douglas Booth, jako Nikki Sixx wykonał świetną robotę. Z kolei Daniel Webber i Iwan Rheon nie przekonali mnie do siebie, choć ten pierwszy doskonale imitował sceniczne ruchy Vince’a Neila. Szkoda tylko, że ruchy warg nie do końca odpowiadały muzyce, więc trudno było uwierzyć w wokalne popisy tego bohatera. Z kolei na krytykę zasługuje Tony Cavalero, grający Ozzy’ego’ Osbourne’a, który będąc Amerykaninem, nieudolnie starał się mówić z brytyjskim akcentem. The Dirt można zarzucić także wiele nieścisłości, co do zgodności z autentycznymi wydarzeniami. Najbardziej boli manipulacja czasem, gdzie historia często zupełnie mija się z prawdą, byle odhaczyć ważny moment w życiu członków zespołu. Cierpią na tym drugoplanowe postaci, które przewijają się w tle niezauważone i szybko o nich zapominamy. A forsowanie w ekspresowym tempie szczęśliwego pojednania zespołu, nawet dla niewtajemniczonych widzów może wyglądać fałszywie. I nie można tego zrzucić na uproszczenie historii, aby dostosować ją do scenariusza, żeby była bardziej filmowa, co jest zupełnie zrozumiałe. Po prostu, aby rzetelnie opowiedzieć o Mötley Crüe potrzeba co najmniej trzech godzin albo nawet kilkuodcinkowego serialu. Pomijając kilka zgrzytów fabularnych, które sprytnie kamuflowane są przez częste burzenie tzw. czwartej ściany i wyjaśnienia narratorów, to The Dirt przynosi dużo rozrywki. Historia wciąga od pierwszej do ostatniej minuty. Nie ma tu miejsca na nudę, bo wydarzenia pędzą śmiało do przodu niczym brawurowe riffy Micka Marsa. Warto również obejrzeć porównanie scen z filmu z autentycznymi nagraniami i zdjęciami, które przewijają się podczas napisów końcowych. Dopiero wtedy możemy docenić, jak twórcy i aktorzy zadbali o detale, aby jak najlepiej odtworzyć prawdziwe zdarzenia, koncerty i charaktery muzyków. Fani zespołu mogą kręcić nosem, znając pełną listę wybryków Mötley Crüe, ale bez względu na stan wiedzy, z filmu czerpie się dużą przyjemność. A po jego obejrzeniu słynne powiedzonko „sex, drugs and rock’n’roll” nabiera zupełnie nowego wymiaru!
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj