Chew #10: Krwawa kiszka – recenzja komiksu
Data premiery w Polsce: 8 lutego 2019Wreszcie się doczekaliśmy. Najprawdopodobniej. Starcie Tony’ego Chu i wampira cybopaty zostało wprost zapowiedziane na okładce dziesiątego tomu serii. A dlaczego najprawdopodobniej? Kto zna tę serię, doskonale wie, jak jej twórcy potrafią lawirować i zapętlać absurdalną z ducha fabułę. Czy tym razem znowu się zgrywają, czy jednak przyszedł czas na ostateczne rozwiązania?
Wreszcie się doczekaliśmy. Najprawdopodobniej. Starcie Tony’ego Chu i wampira cybopaty zostało wprost zapowiedziane na okładce dziesiątego tomu serii. A dlaczego najprawdopodobniej? Kto zna tę serię, doskonale wie, jak jej twórcy potrafią lawirować i zapętlać absurdalną z ducha fabułę. Czy tym razem znowu się zgrywają, czy jednak przyszedł czas na ostateczne rozwiązania?
Czas już bowiem najwyższy. Layman i Guillory przez dziewięć tomów wystawiali naszą cierpliwość na wielką próbę, pogrążając się z wyraźną radością w sosie absurdalnej fabuły Chew. Z tego względu można wiele im było darować - wszelkie uniki, wszelkie groteskowe zagrywki, wreszcie i nadnaturalność w zasadzie równoważnego dla Tony’ego Chu bohatera serii, czyli niepokonanego koguta Poyo. W nim to zawierała się esencja narzuconej przez twórców estetyki, co zresztą symbolizują prolog i epilog Chew, vol. 10. Poyo był większy niż samo życie, większy niż zaprojektowana do Chew fabuła, stał się znakiem rozpoznawczym cyklu. A przy tym skończył tak nagle i prozaicznie - jak pamiętamy to z szokującej końcówki Chew, Vol. 9.
Z kolei fascynująca był ewolucja głównego bohatera, który na tle Poyo, czy nawet chyba najlepszej postaci serii, czyli Antonelli Chu, z twardo stojącego na ziemi, doświadczonego agenta, zmieniał się w reagującego napadami furii, żyjącego pod nieustanną presją frustrata. Ów gniew doskonale kontrastował z luzacką nonszalancją, czy może powiedzmy wprost - z zajebistością Poyo. Przez tę relację, przez długie kluczenie i odciąganie uwagi od głównej linii fabularnej, zarówno Tony Chu, jak i czytelnicy raz za razem tracili z oczu cel, tracili kierunek, w którym podąża ta historia. Na całe szczęście koniec kluczenia, koniec pomiatania głównym bohaterem. Choć sposób, w jaki ów gniew ma znaleźć ujście i przygotować Chu na starcie z wampirem, jest równie szokujący, jak końcówka poprzedniego tomu i stanowi idealne połączenie losów Poyo i Tony’ego.
Pamiętajmy jednak - to wciąż nie koniec historii John Layman i Rob Guillory . Niby powinniśmy się cieszyć, że dalej będziemy w kontakcie z tą dziwaczną zbieraniną, ale niestety nie opuszcza nas poczucie, że seria była na siłę przeciągana. Na dziesiąty tom nie czekało się niecierpliwie jak na czwarty czy piąty, gdzieś po drodze ta magia absurdalności Chew w jakiś sposób spowszedniała, a kolejne, wymyślane groteskowe postacie z groteskowymi mocami, zbywane są tym razem wzruszeniem ramion. Jest tak, jakbyśmy ciut za długo przebywali w cyrku albo w magazynie osobliwości, niemal do momentu, aż to co chłoniemy, po prostu nam się przejadło.
Pozostaje na szczęście ta więcej niż odrobina ciekawości, bo przecież wciąż pozostają do wyjaśnienia pewne tajemnicze fenomeny, wciąż pozostaje do rozegrania rozgrywka z Jajem, wciąż chcemy sprawdzić, czy wstawiane tu i ówdzie kadry z ostatniego, sześćdziesiątego zeszytu pokryją się z rzeczywistością. Zaś za samą fabułę, choć przeciąganą, wciąż należą się twórcom szczere pochwały. Jej poziom skomplikowania, naprawdę nieprzewidywalne zwroty akcji wręcz nie pasują do mocno zabawowego charakteru serii. Tak jakby ta wieczna zabawa służyła za mydlenie oczu dla rozgrywających się tu rzeczywistych przecież dramatów, których wciąż doświadcza główny bohater. Zaprawdę niezwykłe połączenie i wciąż, mimo rodzących się z czasem obiekcji, jak najbardziej udane.
Źródło: fot. Mucha Comics
Poznaj recenzenta
Tomasz MiecznikowskiDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1998, kończy 26 lat
ur. 1984, kończy 40 lat
ur. 1978, kończy 46 lat
ur. 1949, kończy 75 lat
ur. 1970, kończy 54 lat