Zbliżający się ku końcowi rok 2019 raczej nie zostanie zapamiętany wśród fanów horrorów jako szczególnie udany. Klauny z balonikami, martwe zwierzęta i inne lśniące zjawy wyjęte prosto z pokrętnego umysłu Stephena Kinga, zła podróbka młodego Supermana, laleczka Annabelle i Chucky, utopce, zombie, opętani chłopcy, szaleńcy, rekiny, krokodyle, nawet aplikacja do smartfona – wszystko to z mniejszym lub większym powodzeniem próbowało przestraszyć widza. Jeśli jednak myśleliście, że oto w końcu nadszedł grudzień i jesteście już bezpieczni, nic bardziej mylnego; pod choinką czyha na Was ostatnia, najgorsza strzyga, a imię jej... Sophia Takal. Ta nikomu nieznana zapewne nie bez powodu reżyserka i scenarzystka, popełniła bowiem absolutnie najgorszy film tego roku, tak zły, że Złe miejsce wydaje się przy nim dobre, a wszystkie inne tegoroczne horrory stają się fantastycznie zrealizowanymi majstersztykami w swoim gatunku. Takal albowiem nie napisała po prostu kiepskiego i niestrasznego horroru, popełniła znacznie większą zbrodnię – postanowiła przekuć tak bardzo popularny ostatnio ruch #MeToo w film fabularny, robiąc to tak nieudolnie, nachalnie i obrazoburczo, że wytrwanie stuminutowego seansu Czarnych świąt staje się heroicznym wyczynem. Nim przejdziemy dalej, postawmy sprawę jasno; nie ma nic złego w ruchach feministycznych ani w promowaniu kobiet, nie ma nic złego w podkreślaniu ich siły, inteligencji i odwagi, ale istnieje cienka granica pomiędzy zrobionym dobrze feministycznym kinem o silnych bohaterkach, a tępą, nachalną propagandą, która na każdym kroku obraża widza i traktuje go jak idiotę. Maszkara, którą stworzyła Takal, wygląda tak, jakby reżyserka obejrzała Grindhouse: Death Proof, zrozumiała wszystko na opak i próbując nieudolnie skopiować niektóre użyte tam przez Quentina Tarantino rozwiązania, potknęła się, wylała kawę na scenariusz, po czym zleciła przepisanie go ślepej sekretarce, która nie znała angielskiego. Efekt końcowy przypomina destylat postów z najgorszych zakamarków Twittera połączony z manifestem social mediowej bojowniczki, która podlała swój film filozofią #MeToo za pomocą cysterny. Nie wiem pod wpływem jakich środków odurzających był Jason Blum, szef wytwórni Blumhouse, gdy czytał scenariusz Black Christmas, dając zielone światło na zmarnowanie 5 milionów dolarów, by został on sfilmowany, ale coś mi mówi, że żałuje tej decyzji. W Czarnych świętach nie gra dosłownie nic, ani poszczególne elementy rzemiosła, ani ich połączenie tworzące obraz. Tempo jest ślamazarne, napięcie nie istnieje, praca kamery jak i sama reżyseria trąci amatorszczyzną, a sceny strachu (tak zwane jumpscares) są tak oczywiste, że brakuje tylko pojawiających się w rogu ekranu cyfr, odliczających do momentu pojawienia się nagłego, głośnego dźwięku, lub teleportującego się znikąd mordercy. Ten jest z kolei tak nudny, sztampowy i pozbawiony jakiejkolwiek charyzmy, że wygląda, jakby powstał przy użyciu internetowego generatora zabójców w maskach. A jeśli ktoś liczy chociażby na poprawny slasher, nie dostanie nawet tego; Czarne święta są uzbrojone w kategorię PG-13 i nie boją się jej użyć. Zamiast krwi, mamy więc wytłumaczoną (poniekąd) fabularnie czarną maź, zamiast porządnych scen śmierci mamy szybki odjazd kamery lub cięcie przechodzące w nową scenę zaraz przed ciosem, tak jakby twórczynie poza wbijaniem młotkiem do głowy widza swojej ideologii nie były nawet minimalnie zainteresowane aspektami horroru. Ich głównym zadaniem wydaje się więc serwowanie dialogów o supremacji męskiej rasy i wiecznie krzywdzonych przez nią kobietach, które oczywiście są pod każdym względem lepsze, bo facet to przecież zwykła świnia. Ilość tej wylewającej się z ekranu niechęci i uprzedzenia do mężczyzn potrafi zmęczyć, a to nie tylko dialogi i one-linery, są nawet antymęskie cytaty poprzedzające film, taka swoista kropka nad i od autorki. Patrząc na anonimową obsadę, można by pomyśleć, że Czarne święta to komedia, wszak występuje w niej paradujący niegdyś w rajtuzach Robin Hood, Cary Elwes, tyle że nie jest ona ani trochę śmieszna, nawet w ten zły sposób. Zastanawia tylko obecność Imogen Poots, która potrafi grać i naprawdę nie widzę powodów, dla których miałaby psuć sobie CV takim gniotem, chyba że desperacko potrzebowała gotówki. Same bohaterki są zaś tak przerysowane, że aż śmieszne, a w świecie filmu każda męska postać to stereotypowy mizogin, gwałciciel i szuja, tak bardzo karykaturalna w epatowaniu męskością, że wywołuje politowanie; w jednej ze scen jeden z głównych antagonistów tak teatralnie mocno żuje gumę, że prawdopodobnie złamał sobie szczękę. Z każdego dialogu wylewają się feministyczne hasła podkręcone w intensywności do końca skali dziesiętnej, zupełnie jakby twórczyni filmu naprawdę wierzyła w to, że mężczyźni istnieją tylko po to, by upadlać kobiety, wykorzystywać je seksualnie, dorzucając pigułki gwałtu do drinków i potajemnie rządzić światem za pomocą sekt i tajemnych rytuałów. A skoro o nich – zapewne oglądając trailer, widzieliście scenę, w której bohaterki po zabiciu napastnika, zdejmują mu maskę, pod którą widać głowę figury z marmuru? Nie dajcie się nabrać na to ordynarne oszustwo, mające na celu przyciągnięcie do kina widza, skuszonego tym tajemniczym, nadprzyrodzonym twistem fabularnym; w filmie nigdzie nie znajdziecie tego momentu ze zwiastuna, ani też żadnego fantastycznego marmurowego mordercy. To nie jest spoiler, a jeśli po tym, co przeczytaliście dotąd, jakimś cudem nadal macie ochotę wybrać się na Black Christmas, wiedzcie, że faktyczny twist filmu jest tak idiotyczny, obraźliwy i absurdalny, że lepiej przywiążcie sobie dłonie do foteli kinowych, bo te automatycznie i z impetem wylądują na Waszych czołach. Gdybym w tym momencie opisał tu finał filmu, zapewne 99,9% czytających tę recenzję z konsternacją na twarzy zastanawiałaby się, czy to żart, upewniając się, czy dziś aby nie pierwszy kwietnia. Oglądając film, wygląda to identycznie, z tą różnicą, że ani przecieranie oczu ani potrząsanie głową nie powoduje, że odgrywane na ekranie sceny stają się iluzją. Świadomość, że ktoś to napisał, nakręcił i puścił do światowej dystrybucji tylko potęguje potężne uczucie zawodu i żenady. Czarne Święta nie mają nic, absolutnie nic na swoją obronę i nawet z dziennikarskiego obowiązku, ani dla oddania choćby części sprawiedliwości nie mogę przyznać mu punktów ani plusów; to obrażająca inteligencję i dobry smak bełkotliwa papka, więc jeśli szukacie dobrego horroru na Święta, te czarne na pewno nim nie są i trzymajcie się od nich z daleka, chyba że jesteście fanami masochizmu.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj