Ten Days in the Valley: sezon 1, odcinek 3 – recenzja
Na chwilę obecną Ten Days in The Valley układa się w jakościową sinusoidę. Odcinek numer 3 jest lepszy niż poprzedni, a w dodatku kończy się cliffhangerem. To już postęp, jakby nie patrzeć.
Na chwilę obecną Ten Days in The Valley układa się w jakościową sinusoidę. Odcinek numer 3 jest lepszy niż poprzedni, a w dodatku kończy się cliffhangerem. To już postęp, jakby nie patrzeć.
W tytułowej dolinie nastał już trzeci dzień po porwaniu córki. Zastajemy w nim Jane zrezygnowaną, przybitą i smutną. Kobieta wreszcie pokazuje, że cała ta sytuacja działa na nią destrukcyjnie. I bardzo dobrze – po poprzednim epizodzie miałam wątpliwości, czy los córki w ogóle ją obchodzi. Wycofana Jane budzi znacznie większą wiarygodność i w tym scenariuszu nie przeszkadza już tak bardzo, że zostaje nieco odsunięta na bok. Miałabym jedynie pewne zarzuty do jej spontanicznego pójścia do łóżka ze znajomym – tego typu zagrania wciąż nieco gryzą mi się z wyobrażeniem osoby, której dziecko zostało porwane i moim zdaniem trochę na to za wcześnie.
W bieżącym odcinku bardzo dużo dzieje się w głowie Jane. Epizod został w zasadzie pozbawiony akcji na rzecz jej solowych scen, gdy zastanawia się nad wszystkimi detalami, symbolami i działaniami, jakie podejmowała w ostatnich dniach. Podoba mi się postawa detektywa, który kazał kobiecie stworzyć listę wszystkich pracowników wytwórni i uczynić ich porywaczami – flashbacki kobiety rzeczywiście pokazują każdą z tych osób w podejrzanym świetle, co jeszcze bardziej podsyca atmosferę spisku. Poza scenami, w których Jane robi własny rachunek sumienia, na plus trzeba zapisać też otwierającą sekwencję z przesłuchania. Ta obowiązkowa na pewnym etapie czynność została w tym tygodniu przedstawiona wyjątkowo zgrabnie – zamiast tracić czas na obserwowanie pełnych rozmów Jane, a następnie jej męża, otrzymaliśmy wymienne ujęcia na ich twarze i słuchaliśmy wyrywkowych wypowiedzi (swoją drogą zupełnie się od siebie różniących, co jest całkiem ciekawe - punkt widzenia faktycznie zależy od punktu siedzenia).
Przez te wszechobecne podejrzenia, widz mimowolnie prowadzi własne śledztwo. Skoro obserwujemy wizje Jane, która wyobraża sobie kolegów z pracy podczas porywania jej córki, siłą rzeczy też patrzymy na nich z ukosa. Oczywistym jest jednak, że winni nie mogą być wszyscy, w związku z czym na pewnym etapie zaczęłam szukać swoich typów. I byłam gotowa postawić na siostrę, jako że nikt jeszcze nie uwzględnia jej wśród podejrzanych... aż tu nagle tożsamość porywacza rzeczywiście została zdradzona. Porywacza, czy nie – być może tylko aranżera całego porwania. I przyznam, że jestem zaskoczona faktem, iż była to Ali. To sygnał, że twórcy przyłożyli się do tego, by nie uczynić serialu przewidywalnym. Cieszę się także, że wiemy już na czym stoimy – być może zapoznanie widza ze sprawcą rzeczywiście nastąpiło dziwnie szybko, ale dzięki temu uniknęliśmy odtworzenia tego samego schematu po raz kolejny, czego obawiałam się po poprzednim epizodzie. W tym względzie odcinek numer 3 już zdecydowanie stawia krok do przodu – następny rozpoczniemy już z zupełnie inną świadomością i nie będziemy musieli już zastanawiać się kogo brać pod uwagę, a kogo nie. Może w końcu rozwinie się tu jakaś akcja.
Jednak poza otwarciem i poszczególnymi ciekawymi scenami w wytwórni, odcinek nadal emanuje nudą. Nikt nie podejmuje jeszcze żadnych konkretnych działań, by odnaleźć Lake, przez co większa część epizodu wydaje się bezbarwna, nijaka i rozwlekła. Jedyną ciekawą sceną, która faktycznie była dynamiczna, jest moment, gdy Pete tłucze chłopaka przy słupie ogłoszeniowym. Jestem skłonna uwierzyć, że rodzic, którego dziecko zostało porwane, rzeczywiście byłby zdolny do takiego zagrania, przez co postać ojca zgarnęła u mnie plusa na wiarygodności. A fakt, że mężczyzna niechybnie ukrywa coś w sobie sprawia, że jest postacią bardzo interesującą – chyba najbardziej spośród przedstawionego grona.
Ten Days in the Valley miewa swoje momenty, a zaproponowane rozwiązania fabularne rzeczywiście tym razem całkiem zgrabnie się udają. Niemniej jednak, pomiędzy poszczególnymi scenami dalej dzieje się mało, co jest efektem nagromadzenia zupełnie niepotrzebnych, rozwlekłych scen. Skoro jednak był finałowy cliffhanger, nie mogę nie przyznać dodatkowego punktu. Do owacji jeszcze daleko, ale przynajmniej jest lepiej niż poprzednio.
Źródło: zdjęcie główne: materiały prasowe
Poznaj recenzenta
Michalina ŁawickaDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat