Flash: sezon 4, odcinek 15 – recenzja
Przyzwyczailiśmy się już do tego, że każdy kolejny odcinek Flasha przyprawia o ból głowy. Cieszy więc, że choć jeden epizod pokazał, a właściwie przypomniał, że ten serial ma nadal bardzo duży potencjał fabularny, który niestety jest ciągle marnowany.
Przyzwyczailiśmy się już do tego, że każdy kolejny odcinek Flasha przyprawia o ból głowy. Cieszy więc, że choć jeden epizod pokazał, a właściwie przypomniał, że ten serial ma nadal bardzo duży potencjał fabularny, który niestety jest ciągle marnowany.
Na początek od razu uprzedzę – nie było idealnie. Epizod Enter Flashtime miał sporo potknięć i tradycyjnych łzawych scen, które zresztą są w pewnym sensie czymś, co charakteryzuje tę produkcję. Niemniej zmiana – nawet jeśli chwilowa - konwencji odcinka i skupianie się nie tylko na DeVoe, wyszło w tym przypadku tylko na dobre.
Cały epizod skupia się na powstrzymaniu wybuchu bomby termojądrowej, do której doprowadza grupa aktywistów. W momencie wybuchu Barry – jak to on, biegnie zatrzymując w ten sposób czas i spowalniając wybuch bomby. Przez cały epizod wraz Jessie oraz Jay Garrickiem szukają sposobu na powstrzymanie całego wybuchu.
Trzeba przyznać, że twórcy wyjątkowo mieli pomysł na poprowadzenie całego epizodu, co nie oznacza, że zrobili to bardzo dobrze. Pokazanie, jak wygląda funkcjonowanie we Flashtime, było zdecydowanie fajną ciekawostką, przy czym rzeczywiście starano się pokazać, jakim obciążeniem dla organizmu jest przebywanie tam zwykłych ludzi. Ba, dla speedsterów nie jest to bynajmniej spacer po linie. Zdecydowanie mogło się podobać stopniowanie napięcia w sytuacjach, kiedy Barry szukał rozwiązania problemu, którego wydawało się nie można w żaden sposób załatwić. Ostatecznie okazało się, że teoretycznie najmniej inteligentna osoba z całego Team Flash, miała na to najlepszy pomysł.
Całość była przeplatana tradycyjnymi wątkami rodzinno-miłosnymi. Najgorzej wypadła kwestia pomiędzy Wellsem a jego córką. Mówiąc wprost, sprawa zmarłej kilka lat temu matki Jessie była wzięta z czapy. Zdecydowanie lepiej – o dziwo! - wypadły relacje Barry'ego z Iris. Nie wiem, czy to tylko moje odczucie, ale wyjątkowo nie były one tak irytujące, jak zazwyczaj. Może twórcy poszli po rozum do głowy i doszli wreszcie do wniosku, że im więcej, tym gorzej. W tym wszystkim trochę mi brakowało Rlpha Dibny'ego, choć biorąc pod uwagę konstrukcję fabularną całego odcinka, jego nieobecność była wręcz uzasadniona.
W tym epizodzie zdecydowanie postawiono na dramaturgię. Humor był sporadyczny i to wyjątkowo zagrało. No ale właśnie – w porównaniu do wielu poprzednich epizodów ten był właśnie wyjątkiem wyjętym niemal z kontekstu fabularnego całego serialu. Owszem, wcześniej też zdarzały się zapychacze, ale zawsze miały tę samą konstrukcję – pojawia się meta, trzeba go pokonać, w tle bleblanie o miłości oraz przewijający się jakiś główny wątek serialu. Tu postawiono na coś zupełnie innego i to się sprawdziło. Może nie było to wybitne, ale zdecydowanie przyjemniej się to oglądało niż większość odcinków tego sezonu. Takich epizodów można sobie życzyć tylko więcej.
Źródło: zdjęcie główne: Katie Yu/The CW
Poznaj recenzenta
Paweł SzałankiewiczDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1998, kończy 26 lat
ur. 1984, kończy 40 lat
ur. 1978, kończy 46 lat
ur. 1949, kończy 75 lat
ur. 1970, kończy 54 lat