Galavant: sezon 2, odcinek 9 i 10 (finał) – recenzja
Na pożegnanie świetnego drugiego sezonu Galavanta twórcy zafundowali nam ekscytującą Bitwę Trzech Armii. Dwa odcinki zapewniły doskonałą zabawę wypełnioną żartami, znakomitymi piosenkami i prawdziwymi emocjami. Lepszego finału nie mogliśmy sobie wyobrazić!
Na pożegnanie świetnego drugiego sezonu Galavanta twórcy zafundowali nam ekscytującą Bitwę Trzech Armii. Dwa odcinki zapewniły doskonałą zabawę wypełnioną żartami, znakomitymi piosenkami i prawdziwymi emocjami. Lepszego finału nie mogliśmy sobie wyobrazić!
Wydaje się, jakby to było wczoraj, kiedy rozpoczął się drugi sezon serialu Galavant. Jeszcze nie przestały wybrzmiewać w głowie słowa piosenki A New Season z pierwszego odcinka, w której zapowiadano wiele przygód i wielką bitwę, a tu już musimy się pożegnać (oby nie definitywnie!) z najbardziej oryginalną produkcją ostatnich lat. Z jednej strony żal chwyta za serce, że już nie posłuchamy nowych melodyjnych piosenek oraz nie pośmiejemy się w głos z żartów, które wypełniały każdy odcinek, ale z drugiej twórcy postarali się, aby końcówka sezonu wypadła brawurowo. W klimat finału wprowadził nas Błazen, przywołując znany nam temat muzyczny z Galavanta, prezentując przy tym kawał głosu. I otrzymał zasłużone owacje!
Słowa uznania należą się twórcom za poprowadzenie bitwy, w której starły się trzy armie. Chyba nikt nie ma wątpliwości, że inspirowali się filmami Petera Jacksona. Nawet pełna energii przemowa Isabelli (brawo Karen David!) do mieszkańców Hortensji jakby nas przeniosła na chwilę na pola bitew z Władcy Pierścieni. Tyle tylko, że tam podczas walk nie śpiewano chóralnie bojowych piosenek (tu na pewno zainspirowali się Krzyżakami), a w środku całej bitwy nie znajdowała się chata, w której zamieszkali szczęśliwie szef kuchni z Gwynne, co było zabawną niespodzianką. Pełna wojennego żaru piosenka A Good Day to Die sprawiła, że walka stała się jeszcze bardziej pasjonująca.
Zaryzykuję stwierdzenie, że finałowa bitwa była bardziej ekscytująca niż chociażby Bitwa Pięciu Armii w Hobbicie. Okazuje się, że wystarczy odpowiednia praca kamery i poprawne efekty specjalne, aby starcie między armiami nabrało rozmachu. Bitwę rozegrano po mistrzowsku - mogliśmy znaleźć momenty komediowe, romantyczne i nawet groteskowo-patetyczne. Nie zabrakło niespodziewanych zwrotów akcji (zmiana strony przez armię zombie czy pojawienie się Sida), które doprowadziły do kulminacyjnego punktu, czyli pojedynku Isabelli z Madaleną i Króla Ryszarda z Wormwoodem. Co ciekawe, odpuszczono im muzyczne numery i skupiono się na słownych gagach oraz efektownej, jak na warunki tego serialu, walce. Zadziałało to idealnie, ponieważ rozpaliło emocje do czerwoności. Bo przecież jak można twierdzić, że Tad Cooper nie jest smokiem?! Na koniec sami mogliśmy się przekonać, że wiara czyni cuda!
Galavant nie mógł skończyć się inaczej niż happy endem. Może poza wątkiem Garetha i Madaleny, który nieoczekiwanie stał się bardzo uczuciowy, ale dzięki temu wyjątkowo interesujący. Aż miło się robiło na sercu, widząc śpiewających razem Gary'ego Galavanta z Isabellą romantyczną piosenkę Happily Ever After. Trzymaliśmy także kciuki za Ryszarda, aby zdążył powstrzymać Robertę (łamiąc przy tym przepisy drogowe) przed wypłynięciem na wyspę Starej Panny. Niektórym mogła się nawet zakręcić łezka w oku podczas oglądania ich wspólnej sceny. Twórcy tak dobrze poprowadzili historię, że nawet osoby nieprzepadające za szczęśliwymi zakończeniami pragnęły właśnie takiej końcówki, a było też na kogo czekać, bo w finale pojawił się stary znajomy, mnich z pierwszego sezonu, „Weird Al” Yankovic, i z werwą zaśpiewał temat muzyczny serialu, wcale nie gorzej od Bena Presleya.
Drugi sezon Galavanta przyniósł jeszcze więcej wspaniałej rozrywki i przygód bohaterów. Lekka komedia, śmiejąca się nawet z siebie, bawiła w każdym odcinku. Z kolei Alan Menken skomponował masę świetnych utworów, sięgając niemal po wszystkie gatunki muzyczne i tym samym zapewniając nam różnorodność. Na uwagę zasługują również piękne kostiumy postaci – szczególnie Madalena prezentowała się w swoich sukniach iście po królewsku. Pomysłowość twórców oraz ich dziecięca wyobraźnia nie znają granic. Trzeba mieć talent, aby tak swobodnie połączyć bajkowość, magię i musical ze współczesnymi trendami i przedstawić to w tak zabawny sposób. Oczywiście na pochwałę zasłużyła sobie cała obsada - nawet trochę nijaka Clare Foster w roli Roberty wybroniła się na koniec. Wyróżnić należy fantastycznego Timothy’ego Omundsona grającego króla Ryszarda, który już w pierwszym sezonie skradł show Galavantowi. W drugiej serii niemal cała historia opierała się na przemianie tego bohatera ze zdziecinniałego tyrana w mężczyznę i Króla, Który Wszystkich Zjednoczył. Nawet poświęcono temu uroczą piosenkę Will My Day Ever Come. Takie poprowadzenie fabuły to był strzał w dziesiątkę.
Trudno wyrokować, czy serial dostanie zielone światło na produkcję trzeciego sezonu. Na wszelki wypadek twórcy pozostawili sobie furtkę na powrót w postaci nowej misji sir Garetha i Sida ratujących Madalenę, która postanowiła zgłębiać tajniki diabelskich mocy. Natomiast jeżeli Galavant już nie powróci z nową serią, to i tak możemy być zadowoleni, ponieważ rzadko się ostatnio zdarza, aby zakończenie historii było tak niesamowicie satysfakcjonujące. Jeśli to ma być pożegnanie z Galavantem, to lepszego chyba nie mogliśmy sobie wymarzyć. Doskonały finał, ale chcemy jeszcze więcej!
Poznaj recenzenta
Magda MuszyńskaDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat