Gotham: sezon 4, odcinek 2 – recenzja
Drugi odcinek Gotham rozczarowuje. Po obiecującej premierze sezonu jest jak zimny prysznic studzący zapała nawet najwytrwalszych fanów tego serialu. Bo też trudno było zaakceptować sztucznego Pingwina, który znów jest maluczkim pingwinkiem próbującym udowodnić, jak wielkim przestępcą on jest, czy też zawsze robiące wrażenie Arkham, które tym razem było szpitalem dla trochę mniej grzecznych dzieci.
Drugi odcinek Gotham rozczarowuje. Po obiecującej premierze sezonu jest jak zimny prysznic studzący zapała nawet najwytrwalszych fanów tego serialu. Bo też trudno było zaakceptować sztucznego Pingwina, który znów jest maluczkim pingwinkiem próbującym udowodnić, jak wielkim przestępcą on jest, czy też zawsze robiące wrażenie Arkham, które tym razem było szpitalem dla trochę mniej grzecznych dzieci.
Gotham nigdy nie było równym serialem, ale rzadko zdarzały mu się odcinki bardzo słabe. Tak bywało najczęściej w pierwszym sezonie, kiedy proceduralny charakter każdego odcinka mało nie przyczynił się do anulowania całej produkcji. Ciągłość fabuły i stałe poszerzanie panteonu postaci tak pozytywnych, jak i negatywnych, było niewątpliwym atutem serialu. Tym razem wprowadzenie kolejnego wielkiego przeciwnika Batmana wypadło bardzo słabo, by nie powiedzieć, że fatalnie.
Premierowy odcinek poza wprowadzeniem w czwarty sezon, miał za zadanie przygotować grunt pod historię Stracha na wróble, który – jak można było przewidzieć, będzie głównym wątkiem drugiego odcinka. Pierwsza odsłona dawała nadzieję na to, że będzie to mocne uderzenie na początek tego sezonu. Bardzo dobrze grały zwłaszcza wizje wywołane przez toksynę, jak i końcowa przemiana Jonathana Crane'a w Scarecrowa. Robiła wrażenie i wywoływała dreszczyk emocji. Niestety, ta groza szybko została rozebrana na części pierwsze, a główny „bohater” był po prostu miałki i momentami wzbudzał uśmiech politowania. To być może dość bezlitosna ocena scen z nim związanych, ale oddająca smutny obraz tego, jak twórcy serialu nie zawsze potrafią udźwignąć ciężar pierwowzoru z ciekawych postaci robiąc dość miałkie, choć jak na ironię, udaje im się czasem z mało ciekawych bohaterów wyciągnąć to, co najlepsze.
Atutem wielu odcinków były bardzo często sceny kręcone w Arkham. Klimatyczne, pełne grozy i psychodeli podbudowywały jeszcze bardziej markę tego miejsca. Widać było, że jeśli Gotham jest miastem bezprawia i szalonych przestępców, to centrum tych zjawisk znajduje się właśnie tam. Właściwie co postać ukazana na ekranie (nawet kompletnie poboczna i bez znaczenia dla fabuły), robiła dobre wrażenie. Arkham w tym odcinku zostało odarte z tej „magii”. Pacjenci tego szpitala nie byli tak jak zawsze panteonem dziwaków, tylko zwykłymi pacjentami, którzy cierpią raczej na prozaiczne przypadłości. Toksyna Scarecrowa nie zmieniła tego ani trochę, przez co w pewnym momencie można było nawet odnieść wrażenie, że znajdujący się tam ludzie to po prostu nieszczęśliwe przypadki, które musiały po prostu tam trafić, by ktoś się nimi zaopiekował.
To wrażenie spotęgowała też samotna rejterada Jima Gordona, od którego odwróciła się cała policja Gotham. Aż trudno było uwierzyć, że w miejscu, gdzie wiele scen wywoływało wcześniej gęsią skórkę, może rozegrać się tak bezbarwny wątek samotnego wilka stającego przeciwko kolejnemu przestępcy z panteonu tego miasta. Całość ewidentnie była robiona na siłę, a scena, kiedy przecież Gordon miał Scarecrowa dosłownie na wyciągnięcie ręki (czy jak kto woli, jedno uderzenie pięścią), a mimo to ten mu jeszcze zdołał umknąć, była tragiczna. Sam finał wydarzeń w Arkham również pozostawił wiele do życzenia. Szkoda, że w taki właśnie sposób upadł mit najdziwaczniejszego miejsca w mieście składającym głównie z przestępców i ich ofiar.
Nie ratował całości Pingwin, który tylko przez pierwsze kilkadziesiąt minut pierwszego odcinka był tym przestępcą, z jakim wielokrotnie później musiał mierzyć się Batman – sprytnym, przebiegłym i nie znającym litości. Oswald znów stał się swoją własną karykaturą (który to już raz?), która na siłę próbuje pokazać, jak wielkim jest ważniakiem. Widać, że ten szacunek, jaki zdołał sobie w krótkim czasie wypracować, szybko stracił, co doskonale obrazowała scena, w której próbował wciągnąć w swoją grę Gordona, a w międzyczasie Harvey powalił go nagłówkiem gazety, gdzie na zdjęciu Pingwin wtula się przerażony w ramiona Jima. Być może jest na to za wcześnie, ale ta scena zapowiada prawdopodobny, rychły upadek (kolejny zresztą) Oswalda Cobblepota. Nie tylko ta zresztą. Nagły powrót wydawało się martwej Barbary Keane również pokazuje, że w mieście pojawił się ktoś nowy, kto na razie próbuje tylko rozstawić pionki na szachownicy, by w odpowiednim momencie ujawnić się i powalić miasto na kolana.
Należy wspomnieć jeszcze o Bruce Waynie. Rozwój jego postaci w stronę Mrocznego Rycerza następuje trochę zbyt szybko. Twórcy korzystają też z wielu uproszczeń. Ot sytuacja z Luciusem Foxem, który bardzo szybko odkrywa, czym w nocy zajmuje się dziedzic fortuny Wayne'ów i postanawia dać mu strój idealny do tego, aby przypadkiem nie zginąć od kuli. Naturalnie fajnie jest oglądać cały proces prowadzący do zostania obrońcą Gotham, ale wydaje się, że mogliby to znacznie spowolnić bo póki co ma się wrażenie, że do połowy tego sezonu na niebie będzie się już pojawiać charakterystyczny symbol wzywający nocnego mściciela.
To rzadkość, ale drugi odcinek czwartego sezonu nie spełnia zbyt wielu oczekiwań widza. Sporo popsuto, sporo wątków źle poprowadzono i trudno znaleźć jakieś pozytywy. Oby to była tylko chwilowa zniżka formy, bo Gotham, mimo wielu uproszczeń ma sporo dobrego do zaoferowania, co twórcy udowodnili niejednokrotnie.
Źródło: zdjęcie główne: materiały prasowe
Poznaj recenzenta
Paweł SzałankiewiczDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1998, kończy 26 lat
ur. 1984, kończy 40 lat
ur. 1978, kończy 46 lat
ur. 1949, kończy 75 lat
ur. 1970, kończy 54 lat