Gra Geralda – recenzja filmu
Netflix wziął się za kolejną adaptację Stephena Kinga, jaką jest tajemnicza i trzymająca w napięciu Gra Geralda. Efekt jest naprawdę dobry.
Netflix wziął się za kolejną adaptację Stephena Kinga, jaką jest tajemnicza i trzymająca w napięciu Gra Geralda. Efekt jest naprawdę dobry.
Film rozpoczyna się beztrosko i banalnie: szczęśliwe małżeństwo pakuje manatki i wyrusza samochodem w kierunku swojego letniego domu, by spędzić tam weekend z dala od cywilizacji. Wyjazd ma być również krokiem w kierunku pokonania kryzysu, jaki pojawił się w ich związku, zatem mąż zadbał o to, by umilić im wspólne chwile. Po rozpakowaniu i chwili odpoczynku, atmosfera zaczyna gęstnieć. Żona przywdziewa atrakcyjną halkę, a mąż wyjmuje kajdanki, by przytwierdzić swoją wybrankę do łóżka. Niestety pikantny nastrój w jednej chwili spala na panewce - mężczyzna doznaje zawału serca i umiera, pozostawiając żonę samą, unieruchomioną i pozostawioną w ciężkim szoku.
Historia, rzecz można, niezwykle mało prawdopodobna, ale z całą pewnością nie nierealna. To właśnie prostota scenariusza jest największą zaletą filmu - wszyscy gdzieś pod skórą zdajemy sobie sprawę, że coś takiego rzeczywiście mogłoby mieć miejsce. Bo czyż nie najgorsze są właśnie te koszmary, które mogą przydarzyć się każdemu? Wszystkie przedmioty, które mogą uratować sytuację - jak choćby telefon czy nawet same klucze do kajdanek - znajdują się w zasięgu wzroku kobiety, co tylko dodaje jej położeniu nieznośnej absurdalności. Pozostawiona na pastwę losu kobieta początkowo długo nie może dojść do siebie, bezskutecznie wzywając wyciągniętego na podłodze martwego męża. Z każdą kolejną godziną będzie opadać z sił. A licho nie śpi i chętnie skorzysta z otwartych na oścież drzwi...
Jestem bardzo pozytywnie zaskoczona tą produkcją. Mogłoby się wydawać, że skoro film rozgrywa się prawie wyłącznie w jednym pomieszczeniu i skupia tylko na jednej bohaterce, będziemy mieć do czynienia z dłużyznami i monotonią. Nic bardziej mylnego - napięcie nie opada ani na chwilę i od seansu bardzo trudno się oderwać. Tytułowa gra rozgrywa się wewnątrz umysłu głównej bohaterki, a jej uczestnikami są ona sama i widz. Główną siłą napędową są tu przede wszystkim dialogi, które Jessie prowadzi z własną głową. W pewnym momencie u jej boku pojawia się widmo męża, a także alternatywne, bardziej przebojowe wcielenie jej samej, które niczym stereotypowi aniołek i diabełek podszeptują jej, co powinna zrobić, a czego lepiej nie. Szepty i szumy w głowie nie cichną i tym samym w filmie w ogóle nie ma ciszy. A gdy już jest, wybrzmiewa jeszcze bardziej podejrzanie, wywołując ciarki na plecach. Twórcy umiejętnie bawią się napięciem, angażując całą uwagę i emocje widza. Niepokój jest nam dawkowany stopniowo, a do koszmaru powoli dołączają kolejne elementy. Koniec końców sama nie wiedziałam już, co jest jawą, a co ułudą.
Fakt, iż Jessie nieustannie towarzyszą głosy, czyni z niej bohaterkę kompletnie bierną, a czasem nawet przezroczystą. Momentami odrobinę to irytuje - kobieta zdaje się być zależna od tego, co mówią jej inni i musi zbudować sobie w głowie całą historię, by w ogóle wpaść na jakiś pomysł. Często miałam ochotę pokazać jej palcem, na co ma zwrócić uwagę, co powinna zrobić i jakimi działaniami jest w stanie choć trochę polepszyć swoją sytuację i dziwiłam się ogromnie, że ona sama nie potrafi do tego dojść. Potem jednak jest już znacznie lepiej - im dalej brniemy w fabułę, tym więcej szczegółów z przeszłości wypływa na światło dzienne. Postawa Jessie zdaje się być w pewnym sensie uargumentowana i zaczynamy patrzeć na nią bardziej przychylnym okiem. Koniec końców, jako postać okazuje się skonstruowana naprawdę dobrze i przemyślanie, a z perspektywy finału nie pamiętałam już o tych początkowych zgrzytach. Warto zwrócić uwagę na świetną grę aktorską Carla Gugino, która wciela się zarówno w osobę uwięzioną, jak i jej wspomniane widmowe odbicie. Aktorka daje z siebie wszystko i wypada naprawdę przekonująco, w obydwu wcieleniach.
Dziwaczność zaprezentowanej w filmie sytuacji ma jeszcze innego plusa - nie sposób przewidzieć, jak to się może skończyć, w związku z czym śledzimy wydarzenia z najwyższą uwagą. Czułam się wciągnięta w fabułę, a poszczególne sceny przyprawiały mnie o ciarki na plecach. Mamy tu do czynienia z typowymi dla Stephena Kinga elementami soczystego horroru, jest także krew i dość drastyczne ujęcia, przy których mimowolnie odwracałam wzrok. Kamera jest skupiona na detalach, także tych cielesnych, prezentując nam sine ręce bohaterki, wszystkie jej obtarcia od kajdanek czy wycieńczoną odwodnieniem twarz. Duży nacisk kładzie się na pokazanie fizycznego bólu i bezsilności i działa to bardzo dobrze.
Gerald's Game to świetna propozycja na wieczór z dreszczykiem. Choć film jest prosty, ma w sobie siłę, by przestraszyć - a już na pewno zaniepokoić - widza. Warto przygotować sobie odpowiedni klimat i zasiąść w ciemnym pokoju. Ja bawiłam się świetnie, za co należy się mocna piątka - 8/10.
Źródło: zdjęcie główne: Netflix
Poznaj recenzenta
Michalina ŁawickaDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1996, kończy 28 lat
ur. 1983, kończy 41 lat
ur. 1948, kończy 76 lat
ur. 1937, kończy 87 lat
ur. 1982, kończy 42 lat