Griselda to miniserial inspirowany życiem Griseldy Blanco, kokainowej królowej (zwanej też kokainową matką chrzestną), która stała się ważną postacią dla kolumbijskich karteli. To też jedyna osoba, której bał się Pablo Escobar. Pewnie nie bez powodu. Szkoda więc, że ekranowa Griselda nie ma w sobie żadnej cechy, która mogłaby sugerować, że stanie się tak znana w przestępczym świecie. Trudno dostrzec w niej przerażającą matkę chrzestną, bo podejmuje decyzje bezmyślne i stereotypowe dla gatunku.  Scenarzyści fatalnie rozpisali tę bohaterkę – wszystko jest takie powierzchowne i skrótowe. Tyle w tym sprzeczności, że seans pierwszej połowy serialu okazał się męczarnią. Twórcy powinni zaprezentować nam, jak wyglądały pierwsze kroki stawiane w roli szefowej, a dali nam kobietę postępującą wręcz irracjonalnie. Griselda jest zaznajomiona z branżą narkotykową (w końcu działała w niej z mężem przez 10 lat), a zachowuje się absurdalnie. I tak przez połowę serialu! Szczytem głupoty scenariusza jest scena po tym, gdy konkurent Griseldy (którego chciała wygryźć!) atakuje jej dilerów, a ona pyta swojego człowieka: "O co mu chodzi?". To brzmi jak żart, parodia, a nie poważny serial o życiu kogoś, kto jednak zapisał się w historii. 
Fot. Netflix
+3 więcej
Ta historia została rozpisana na sześć odcinków, a skutkiem ubocznym tej decyzji jest okropna skrótowość. Przez to Griselda to chodzący stereotyp, który raczej irytuje, a nie fascynuje. Z tego powodu również przemiany postaci zostały przeprowadzone po łebkach. W pewnym momencie następuje "pstryk" – Griselda staje się ćpunką i szefową. Kolejny "pstryk" – twórcy dodają jej nieuzasadnione paranoje. Nie ma w tym nic przekonującego czy interesującego. Trudno kibicować komuś, kto jest ukazany jak wyobrażenie o człowieku, a nie jak człowiek. Doceniam Sofię Vergarę i jej tytaniczną pracę, ale widzę, jak mocno ograniczał ją scenariusz. Nie pozwolił jej się rozkręcić, by mogła ukazać ludzkie oblicze pani Blanco – jej głębsze warstwy czy metamorfozę. Wina leży po stronie twórców, którzy skrótowością zaszkodzili historii i postaci, o której chcieli opowiedzieć. W takim ogólnikowym i źle rozpisanym streszczeniu nawet Wagner Moura jako Pablo Escobar nie wzniósłby opowieści na wyżyny – on jednak dostał aż 20 epizodów. Gdy serial nabiera tempa, seans robi się przyjemniejszy. Zwłaszcza gdy Griselda idzie na wojnę i wymyśla nową metodę zamachów, która potem stała się standardem (tak przynajmniej się uważa). Blanco w końcu jest interesująca! Szkoda, że twórcy to niweczą dziwnym zachowaniem bohaterki czy jej kolejną niezrozumiałą decyzją. Usilnie chcą pokazać, że kobieta miała mocno pod górkę. Tylko że to wypada sztucznie. Wspomniana paranoja Griseldy, która została wprowadzona od czapy, bez żadnej podbudowy fabularnej, jest tego najlepszym dowodem. Twórcy starają się pokazać widzom, że faceci w latach 70. byli seksistowscy i nie traktowali płci przeciwnej poważnie, ale wypada to bardzo sztucznie (szczególnie w wątku policjantki, która ostatecznie dorwie Griseldę). Na początku ma to sens, bo przecież Blanco jest jedyną kobietą dilującą narkotykami. Jednak później faceci zaczynają ją szanować, więc wracanie do motywu seksizmu mija się z celem (mimo to dostajemy"buraka" pracującego dla kartelu Ochoa). Twórcy tego nie czują i kontynuują wszystko w sposób łopatologiczny i totalnie nieprzemyślany. Griselda to źle napisany serial. Netflix inspirował się faktami, ale w produkcji za dużo jest ogranych, nudnych i fatalnie odtworzonych stereotypów. Główna bohaterka staje się największą wadą tej historii, bo jest irytująca i podejmuje absurdalne decyzje. Nie jest ani ciekawie, ani emocjonująco. Poza świetną pracą Sofii Vergary nie ma tutaj nic wartego uwagi.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj