Solo: A Star Wars Story to rzecz niezwykle prosta w swojej budowie. Historia tworzona przez Kasdanów (scenarzyści) na każdym kroku stara się odcinać od tego, co było podstawą każdego innego filmu osadzonego w świecie Star Wars, czyli walki o wolność galaktyki. Nie ma tutaj wysokiej stawki, o jaką toczy się gra. Wszystko staje się w pewien sposób kameralne, bardziej namacalne i osobiste. Zbyt szybko jednak okazuje się, że fabuła jest pretekstowa, wręcz banalna, a przez to też mało emocjonująca. Wszystko opiera się na skoku, który co ciekawe, nie został pokazany w zwiastunach, bo widziana tam sekwencja z pociągiem nie jest kulminacją tej produkcji. Najbardziej razi mnie bolesna przewidywalność, która w kiepsko rozpisanym scenariuszu jest mocno akcentowana w dialogach: ktoś mówi o zdradzie lub o tym, że dana osoba nie jest tym, kim myślimy. I od razu zapala się lampka, że to dość bezpośrednia sugestia, która przez Howarda i spółkę jest wprowadzana po linii najmniejszego oporu. Każdy twist jest szyty tak grubymi nićmi i w tak siermiężny sposób przygotowywany, że przewidzimy go dużo wcześniej, niż pojawi się na ekranach. Teoretycznie prostota całości nie jest problemem jako takim, bo w końcu to zawsze było w DNA Star Wars. Kłopot jest w tym, jak to jest wprowadzane i jak to jest nieumiejętnie prowadzone. Nie mam nic do prostoty, jeśli to daje pożądany efekt. A tutaj pozostają mieszane odczucia, bo od świata przestępczego chciałoby się więcej. By ta historia kryminalistów miała więcej wyrazu i większe emocjonalne znaczenie. Taka banalność szybko staje się problemem produkcji o tak kultowych postaciach jak Han, Chewie czy Lando. Nie można do końca emocjonować się ich perypetiami i grożącym im niebezpieczeństwom, gdy wiemy, że koniec końców nic się im nie stanie. Cały czas podczas seansu towarzyszyło mi takie odczucie, że w odróżnieniu od Rogue One: A Star Wars Story, nie ma tutaj jakiegoś napięcia i niepokoju o los bohaterów. A nowi nie są na tyle ukształtowani w tej opowieści, aby nadrabiali tę emocjonalną dziurę, która siłą rzeczy tworzy się w fabule. Być może jest to też kwestia dość sztucznego budowania zagrożeń (choćby scena z trailera z Chewbaccą zwisającym z pociągu), które są oczywiste i szybko okazuje się, że nic z tego nie wynika. Osadzenie filmu w świecie przestępczym daje temu wiele świeżości. Po raz pierwszy twórcy wprowadzają wiele elementów świata Gwiezdnych Wojen, które jako fan chciałem zobaczyć od zawsze. Na czele z grą w Sabacca, czyli słynną grą w karty, w której - jak wiemy ze zwiastunów - uczestniczą Han i Lando. A to tylko czubek góry lodowej. Pokazanie, że różne kartele i syndykaty rządzą w galaktyce za plecami Imperium, daje do zrozumienia, jaki jest potencjał w tym motywie. A dzięki temu całość ma osobliwy klimat. Inny od czegokolwiek, co widzieliśmy w Star Wars, ale zarazem znajomy i nadal podkreślający, że to uniwersum, które doskonale znamy. To tak, jakby ktoś wziął klimat z kantyny Mos Eisley z części IV i odpowiednio spotęgował, pokazując, że w Gwiezdnych Wojnach drzemie inny świat, który będziemy chcieli poznać. Nie brak oczywiście dobrego powiązania tego elementu z kanonem Gwiezdnych Wojen. Słyszymy o organizacjach znanych z książek i innych rzeczach subtelnie wprowadzanych na trzecim i czwartym planie. Do wyłapywania w kolejnych seansach. Bogactwo takich nawiązań pokazuje rosnący potencjał spójności kanonu, o jakiej Kinowe Uniwersum Marvela może marzyć. Nie spoilerując: jest zaskakująco mocne powiązanie z jednym z seriali animowanych! Nie brak też znajomych elementów wprowadzanych ze starego kanonu. Alden Ehrenreich to kluczowy element tego filmu, który wzbudza u mnie prawdziwą konsternację. Nie czuję w nim tego zawadiackiego drygu Hana, a zadziorny błysk w oku pojawia się zaledwie momentami. Teoretycznie jest to spowodowane dynamicznym dojrzewaniem bohatera, bo te "momenty", kiedy Alden umiarkowanie staje się Hanem, którego akceptuję są bliżej końca. A nawet wtedy pozostawia we mnie mieszane odczucia. Jest inny niż Harrison Ford, co samo w sobie nie jest złe. Problemem dla mnie jest jego brak charyzmy, którą główny bohater fabuły musi mieć. Tu nie chodzi nawet o charyzmę Hana Solo,  tylko o taką, która jest potrzebna, by położyć opowieść na barkach danej postaci. Czuć w nim wiele braków, niedociągnięć i zasadniczo mogę powiedzieć, że podobały mi się jedynie momenty, gdzie pojawiało się to,czego oczekujemy po przemytniku. A do tego scenarzyści nie ułatwiają polubienia Hana, oferując zbyt wiele informacji o tym, kim on jest, skąd pochodzi, dlaczego ma nazwisko Solo (tego rozwiązania fabularnego totalnie nie akceptuję!) i jak poznał Chewie'ego. To ostatnie niestety zostało przez twórców potraktowane po macoszemu. Ze starego kanonu wiemy, że Han uwolnił Chewbaccę z imperialnej niewoli. Rozwiązania wybrane przez twórców pokazują Wookieego w świetle, które jest trochę sprzeczne z tym, jak postrzegam tę postać. Można i przede wszystkim trzeba było to rozwiązać lepiej. Z ochotą dołączam się do zachwytów nad Donald Glover w roli Lando Calrissiana. Jak w przypadku Hana cały czas towarzyszyły mi sprzeczne emocje, tak tutaj nie miałem wątpliwości, że to Lando, jakiego znam i uwielbiam. Glover uchwycił szarmanckość przemytnika, jego gust, sposób bycia i przede wszystkim jego ducha. To pokazuje, że można było na nowo obsadzić znaną wszystkim postać tak, że akceptujemy go w całości. To jedynie utwierdza mnie w przekonaniu, że Alden nie był dobrym wyborem. Chewie też wiele zyskuje w tym filmie, który pozwala mu zabłysnąć, pokazać waleczność (często widzimy wściekłego Wookieego w boju!) i nawet w pewnym sensie dojrzeć. Cieszę się, że nowy aktor kapitalnie oddał jego esencję - tak, że kompletnie nie czuć zmiany.
fot. Lucasfilm
Problemem są nowe postacie, które mogą pozostawiać zbyt dużo mieszanych uczuć. Tutaj tak naprawdę wyróżniają się i wychodzą obronną ręką Woody Harrelston jako Tobias Becket oraz Paul Bettany jako Dryden Vos (ta charakteryzacja, przekrwione oczy od przyprawy!). Żal mi jednak Emilii Clarke, która dostaje postać nudną, nieciekawą i której tak naprawdę główną rolą jest być miłością Hana Solo. A to prowadzi do wątku romantycznego będącego jednym z najsłabszych elementów filmu. Nie powiedziałbym, że jest to poziom uczucia pomiędzy Anakinem i Padme z trylogii prequeli, ale brak emocji, chemii i strasznie drewniana Clarke sprawiają, że postawiłbym ten wątek dość blisko tamtego. Pozostałe postacie są trochę rozczarowujące, bo po Val (Thandie Newton) czy L3 (Phoebe Waller-Bridge) oczekiwałem czegoś innego, a twórcy skierowali to na mniej atrakcyjne tory. Rozwinięcie wątków postaci pobocznych pozostawia z rozczarowaniem, bo chciałoby się więcej i inaczej. Vos jako jeden z czarnych charakterów jest świetny, ale jest go strasznie mało. Więcej mamy Enfysa Nesta i towarzyszącej mu bandy piratów. Przez spory czas jest to postać intrygująca i na swój sposób charyzmatyczna. Pod koniec odnoszę wrażenie, jakby koncepcja na tego złoczyńcę uległa totalnej zmianie i to bez większego sensu. Jakby scenarzyści, poprawiając swój tekst stwierdzili, że na siłę muszą jakoś powiązać to wszystko z Oryginalną Trylogią. Tak jak w Łotrze 1 to działało świetnie, tutaj te zabiegi są wymuszone i rozczarowujące. To sprawia, że kulminacja nie daje pełni satysfakcji, jakiej oczekujemy po tej historii. Cieszę się, że tym razem muzycznie jest to naprawdę lepszy film od poprzednich dwóch epizodów Sagi. John Powell pokazuje nam coś, co wykorzystuje potencjał Gwiezdnych Wojen. Mamy dużo nowych tematów, które raczą nas świeżością, wpadającą w ucho melodią, a zarazem budują klimat Star Wars. A do tego po raz pierwszy mamy temat muzyczny samego Hana, który specjalnie skomponował sam John Williams. Można zauważyć, że muzyka tutaj odgrywa istotniejszą rolę i choć często niestety jest w tle, jak w części VII i VIII, to ma więcej momentów, gdzie może wybrzmieć i zbudować dobrą atmosferę. Ewentualne kolejne seanse i przesłuchanie albumu mogą jedynie upewnić nas w tym przekonaniu. Muszę podkreślić to, jak pięknie ten film wygląda. Zdjęcia Bradforda Younga budują troszkę brudny klimat, podkreślający, że to nie jest kolorowa część galaktyki znana z innych produkcji. W końcu czuć, że świat Gwiezdnych Wojen żyje i jest pełny różnych ras. Wbrew temu, co widzieliśmy w ostatnich trzech tytułach, pełno tutaj rozmaitych kosmitów, stworów i innych brzydactw. Ponowne skojarzenie z kantyną z części IV, tylko bardziej różnorodnie i kapitalnie zrobione. Dużo tych istot jest stworzona praktycznymi metodami, a to dodaje im autentyczności. A nie brak też ras znanych ze starego kanonu Gwiezdnych Wojen. To cieszy, bo w końcu po raz pierwszy od dawna, oglądając film, czuję, że ta galaktyka nie jest zdominowana przez ludzi. Jest też świetna sekwencja na Mimban (planeta ze starego kanonu!), która pokazuje potencjał tworzenia klimatycznych bitew na powierzchni planety. Przypomnijcie sobie walki z Łotra 1, dodajcie do tego chaos ala Szeregowiec Ryan i mniej więcej zobaczycie oczami wyobraźnie to, o czym mówię. Jedna z najlepszych sekwencji, doskonała ewolucja kroku zapoczątkowanego przez Łotra 1. Wizualnie wszystko wygląda jak trzeba i nic nie razi niedopracowaniem.
fot. Lucasfilm
Han Solo: Gwiezdne Wojny - historie nie jest filmem złym. Jako fan cieszę się z rozbudowania świata, z pokazania potencjału przestępczego podziemia i bogactwa nawiązań i easter eggów, które są w tle lub w dialogach (np. nawiązanie do słynnej Aurry Sing!). Jednocześnie seans nie jest w stanie zapewnić tego, czego oczekujemy po Gwiezdnych Wojnach. Tym razem prostota i nie najlepsza reżyseria staje się wadą, bo dostajemy solidny, pełny dobrze skrojonych akcji (na nudę narzekać nie możemy), ale film pozbawiona ducha Gwiezdnych Wojen. Tego, który sprawia, że wszelkie wady gdzieś giną i stajemy się dzieciakami na przygodzie. Tutaj tak się nie da. Wszystko jest zbyt rwane, pretensjonalne i bez pazura, który jest potrzebny. Bardziej to przypomina zwyczajne hollywoodzkie widowisko na sobotni wieczór, o którym zapomnimy po wyjściu z kina. Zabawa będzie umiarkowana, ale to Star Wars. Od tego musimy oczekiwać więcej. Zawsze staram się szukać obiektywizmu w swoich subiektywnych odczuciach. Jako fan, z uwagi na bogactwo nawiązań, świeżość w tworzeniu klimatu Gwiezdnych Wojen, który musi ewoluować i różne przyjemne detale, wystawiam temu 6/10. Prawda jest taka, że w tym wszystkim jest zbyt dużo niedoróbek, braków lub błędnych decyzji, abym jako dziennikarz, widz i krytyk mógł w pełni wszystko zaakceptować. Bawiłem się dobrze, ale po tym filmie w odróżnieniu od trzech poprzednich, pozostaje we mnie tylko obojętność, jaką mimo wszystko rzadko odczuwam w kinie widowiskowym. W takim wypadku wychodzi mocne 5/10.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj