Co zatem zaszło, że suberbohater mniej rozpoznawalny, na dodatek bez żadnej mocy, uważany często za podróbkę Green Arrowa znalazł się w tytule, który zdołał już dla swych twórców zapracować na nagrodę Eisnera? Jak widać, nie trzeba być postacią z pierwszej ligi (choć od filmowych Avengersów popularność Hawkeye'a znacznie wzrosła). Wystarczy pomysł na fabułę, która pozwoli na formalne zabawy i rysownik, który w słowo pisane zdolny jest tchnąć ducha świeżości. Proste? To dlaczego nie zdarza się tak często? Scenarzysta Matt Fraction i grafik David Aja pracowali już wcześniej przy dostrzeżonym przez fanów i krytyków Immortal Iron Fist, komiksie znacznie lepszym niż wyczekiwany i niestety rozczarowujący serial Netflixa. Współpraca przy tytule (dodajmy, wraz z nieocenionym Ed Brubaker) była na tyle udana, że za jakiś czas obu panom oddano do dyspozycji kolejną, mniej rozpoznawalną powszechnie  postać, a ci nadali przygodom marvelowskiego łucznika nowego blasku. Kiedy dostajemy ich wspólne dzieło do ręki, po niechybnym zwróceniu uwagi na lekko psychodeliczną okładkę (te koła, te fiolety), przewracając kolejne strony, przez dłuższą chwilę pozostajemy w konsternacji. W oczy rzuca się rysunkowy minimalizm oraz inne od wszystkiego co znamy z Marvel Now kolory, sprawiające wrażenie obcowania z komiksem undergroundowym.
Źródło: Egmont
To dobry trop, bo same przygody Hawkeye'a w tym tomie bardzo odstają od typowej, superbohaterskiej fabuły. Bez zadęcia, bez nieustannych naparzanek, bez nachalnej zawiłości często zbyt prostackiej fabuły (tak, takie kontrasty tylko w superbohaterskich opowieściach), za to z finezją, z wyczuciem, a nawet z nieukrywaną, sympatyczną kpiną z całego gatunku. Hawkeye. Vol. 1: My Life as a Weapon to bowiem opowieść uliczna, opowieść skupiona nie na "nic już nie będzie takie samo", tylko na interakcjach bohatera z otoczeniem, gdzieś po godzinach pracy w Avengers, bliższa naszej zwyczajności, którą podkreśla szczególnie pierwsza opowieść z tomu z kluczową rolą pewnego, biednego psiaka. Myliłby się jednak ten, kto sądzi, że twórcy raczyć nas będą opowieściami o tym, jak Hawkeye ściga złodziejów damskich torebek. Zwyczajność otoczenia owszem, ale intryga i sami przeciwnicy potrafią zadziwić – na plus. To dziwacy niczym z oldschoolowych, marvelowskich historyjek, a ich niedorzeczność (oraz same odrealnione potyczki Hawkeye'a) podkreśla strona formalna. Opowieść rozbijana jest na wiele elementów, znajdziemy tu zaskakujące kadry i rytm, które przypominają narrację z filmów Quentin Tarantino bądź wczesnego Guy Ritchie. Słowem – sama przyjemność.
Źródło: Egmont
Dużo przyjemności zapewnia również udanie nakreślony, na poły profesjonalny, na poły kumpelski związek między Clintem Bartonem, a Kate Bishop – superbohaterką, która sama przez jakiś czas występowała pod pseudonimem Hawkeye'a. Udało się w tym przypadku coś niezwykle rzadkiego w popkulturze, czyli mieszana para, która działa i dogaduje się w stopniu podobnym co kanoniczni bohaterowie pokroju Riggsa i Murtaugha z Lethal Weapon. A zatem nie dwóch facetów, czyli nawet nie bromance, a po prostu Kate i Clint, przed którymi twórcy stawiają niezwykłe (a czasem i niezwykle śmieszne) wyzwania. Jest tu chemia, jest nieprzewidywalność ciągu wydarzeń oraz wyczuwalna, twórcza radość, która przekłada się na czytelnicze zadowolenie. To podsumowując – scenariuszowo i graficznie – rodzaj niepoważnego noir, które odbiera się niezwykle pozytywnie i które stanowi chwilę oddechu od zwyczajowych, superbohaterskich perturbacji i po prostu cieszy. I jeszcze raz – może i nie jest to najlepsza seria Marvel Now (tylko która miałaby być lepsza?), ale z pewnością najfajniejsza. Czy od dobrego komiksu trzeba wymagać czegoś więcej?  
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj