„Hawkeye. Vol. 1: My Life as a Weapon” – recenzja
Większość komiksów wydawanych przez Marvela to typowa superbohaterska pulpa, którą czyta się przyjemnie i szybko zapomina. Czasami jednak zdarzają się tytuły, które widocznie wybija się na tle innych. Jednym z nich jest Hawkeye. Vol. 1: My Life as a Weapon.
Większość komiksów wydawanych przez Marvela to typowa superbohaterska pulpa, którą czyta się przyjemnie i szybko zapomina. Czasami jednak zdarzają się tytuły, które widocznie wybija się na tle innych. Jednym z nich jest Hawkeye. Vol. 1: My Life as a Weapon.
Idea stojąca za wyjściowym pomysłem na fabułę należy do tych genialnych w swojej prostocie. Odpowiedzialny za scenariusz Matt Fraction postanowił pokazać czytelnikom, co właściwie porabia Clint Burton kiedy nie strzela z łuku w szeregach Avengers. Jego codzienne życie trochę się różni od wyobrażeń na temat herosa, który działa wśród najpotężniejszych bohaterów na Ziemi. Nigdy niepudłujący snajper mieszka sobie spokojnie w niepozornej kamienicy zlokalizowanej na Bronxie. A właściwie mieszkałby spokojnie, gdyby nie jego naturalny talent do pakowania się w kłopoty, połączony z dziecięcą naiwnością. Okazuje się, że budynek należy do rosyjskich gangsterów, którzy postanowili wykurzyć mieszkańców przez potrojenie czynszu. Burton postanawia wykupić całą kamienicę, nie zdając sobie sprawy, że w ten sposób nadeptuje na odcisk kilku niezbyt przyjemnym postaciom. Niedługo potem potyczki z rosyjskimi zbirami będą dla niego codziennością. Nie spodziewajcie się jednak, że przeczytacie historyjkę o samotnym mścicielu, który w pojedynkę pokonuje dziesiątki wrogów naraz. Burtonowi daleko do sprawności działających na ulicach kolegów po fachu takich jak Punisher czy Daredevil. Tak po prawdzie, to w większości przypadków zachowuje się jak kompletna pierdoła. Wystarczy przewaga liczebna w postaci czterech lub pięciu zbirów, by bohater zaczął zbierać bęcki. Często w dość upokarzających warunkach na przykład, kiedy musi podtrzymywać spodnie, bo zgubił do nich pasek. Na szczęście Burton nie jest sam i może liczyć na pomoc kilku przyjaciół. Zwłaszcza drugiej głównej postaci komiksu, czyli przeuroczej Kate Bishop, będącej damskim odpowiednikiem łucznika w składzie Young Avengers. Choc i jej również daleko do tytułu najbardziej rozgarniętej osoby na świecie. Para stanowi jeden z najciekawszych duetów, jakie mieliśmy okazję podziwiać w ciągu ostatnich lat. Ich kumpelsko-mentorsko relacja jest jedną z głównych sił napędowych komiksu. Zresztą, to właśnie w kontaktach międzyludzkich i doskonale rozpisanych charakterach tkwi jego esencja. Burton to typ charakteru, którego nie da się nie lubić. Nie przystający do dzisiejszych czasów, lekkomyślny, niepotrafiący nawiązywać trwałych kontaktów międzyludzkich, ale jednocześnie przeuroczy. Bywa irytujący, popełnia błędy, jednak wszystko co robi wynika z dobrych intencji. Z połączenia tego wszystkiego otrzymujemy obraz człowieka, któremu kibicujemy z czystej sympatii i chęci zobaczenia go szczęśliwym.
[image-browser playlist="582159" suggest=""]
Czytając powyższy opis można pomyśleć, że dotyczy on jakieś obyczajowej historyjki, a nie komiksu akcji. Tej ostatniej jest sporo, ale nie ma ona za wiele wspólnego z typowym łubu-dubu. Hawkeye to komiks czerpiący całymi garściami z starych amerykańskich filmów sensacyjnych. Jedna z najbardziej widowiskowych scen serii przedstawia karkołomny pościg samochodowy, mający miejsce na Moście Brooklyńskim. To widoczny hołd dla kina akcji lat siedemdziesiątych, chociażby obrazów ze Stevem McQueenem. Sprawne popkulturowo oko wyciągnie takich nawiązań całą masę i będzie chętnie wracać do przeczytanych już odcinków w celu odnalezienia nowych tropów.
[image-browser playlist="582160" suggest=""]
Posiadając tak dobre podłoże fabularne, Hawkeye mógłby zostać narysowany przez średnio uzdolnionego dziesięciolatka, a i tak pozostałby komiksem wybitnym. Jednak warstwą graficzną zajął się wyjątkowo uzdolniony David Aja, który stworzył wizualne cudo. Zazwyczaj komiksy Marvela są ostatnim miejscem, w którym należałoby szukać artystycznych eksperymentów i zabawy z możliwościami stwarzanymi przez specyfikę medium. Na szczęście czasami zdarzają się wyjątki, których przygody Clinta Burtona są chlubnym przykładem. Oszczędna kreska i kolory wpisują się idealnie w trochę nostalgiczny nastrój opowieści, dodającej jej odpowiedniej głębi. Jednak prawdziwe cuda dzieją się w samej esencji komiksowych opowieści, czyli ukazaniu akcji w kadrach. Autorzy sypią pomysłami jak z rękawa, a te nie wydają się kończyć. I mowa tu o całym wachlarzu trików, od najprostszych takich jak pokazanie sił fizyki oddziaływających na napiętą cięciwę, aż po zamieszczanie tablic do uczenia języka migowego, bo bohater właśnie na jakiś czas stracił słuch. A co powiecie na odcinek, którego bohaterem jest pies nie rozumuiejący tego, co wypowiadają ludzkie postacie. Oglądamy cały zeszyt mając za komentarz ciąg skojarzeń czworonoga oparty na prostych infografikach. O kunszcie twórców może świadczyć fakt, że taki opis wydarzeń wystarczy, aby były one wystarczająco klarowne.
[image-browser playlist="582161" suggest=""]
Jeśli chcielibyście udowodnić komuś, że nawet wśród komiksów Marvela można znaleźć tytuły wybitne, to nie ma obecnie lepszego wyboru niż Hawkeye. To wyjątkowo świeża historia, posiadająca niesamowity polot i co chwila zaskakująca czytelników nowymi rozwiązaniami. Zajrzyjcie do niej, a jeśli wkrótce ktoś zapyta Was o ulubionego superbohatera, odpowiedź może go lekko zaskoczyć.
Poznaj recenzenta
Marcin ZwierzchowskiDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat