Karate Kid: Legendy - recenzja filmu
Uniwersum Karate Kid poszerza się o nowego bohatera, choć przedstawiona historia brzmi znajomo. Czy to jednak przeszkadza w dobrej zabawie? Sprawdzamy.
Uniwersum Karate Kid poszerza się o nowego bohatera, choć przedstawiona historia brzmi znajomo. Czy to jednak przeszkadza w dobrej zabawie? Sprawdzamy.

Pan Han (Jackie Chan) nie jest już dozorcą w jednym z pekińskich bloków. Od kiedy trenowany przez niego Dre wygrał turniej (Jaden Smith), wieści o jego niezwykłym talencie nauczycielskim rozniosły się po całym mieście. Teraz prowadzi on prestiżową i mocno obleganą szkołę kung-fu. Jednym z jego uczniów jest Li Fong (Ben Wang), uzdolniony chłopak ze skomplikowaną przeszłością.
Gdy już się wydaje, że Li odnalazł balans w życiu, dostaje informację od mamy (Ming-Na Wen), że przeprowadzają się do Nowego Jorku – miejsca, w którym będzie musiał zaczynać wszystko od nowa. Tam w lokalnej pizzerii należącej do byłego boksera Victora (Jashua Jackson) poznaje Mię (Sadie Stanley). Restauracja ma długi, a właściciel zapożycza się u lokalnego gangstera, który prowadzi szkółkę karate. Li popada w konflikt z jednym z jego uczniów – Connorem (Aramis Knight). By go rozwiązać, musi wziąć udział w lokalnym turnieju, a do tego potrzebuje trenera. Okazuje się, że wiedza Pana Hana to za mało. Do gry wchodzi więc Daniel LaRusso (Ralph Macchio).
Podoba mi się to, że scenarzysta Rob Lieber tworzy swoją opowieść w duchu filmowej franczyzy, ale stara się wprowadzić do niej trochę świeżości. Karate Kid: Legendy znacznie różnią się od serialu Cobra Kai, który królował nie tak dawno na Netfliksie. Ma dużo mniej komediowy charakter. Bliżej mu do oryginalnego filmu niż serialowej kontynuacji. By nie stworzyć kolejnej kopii, twórca postawił na bohatera umiejącego się bić. Nie jest on nowicjuszem, którego trzeba uczyć od zera. Potrzebuje jednak pomocy, by wejść na wyższy poziom. To od razu ustawia pewną dynamikę opowieści. Nie stawia Li w roli ofiary, która broni się przed całym światem. Wprost przeciwnie – on sam musi się hamować, by w walce nie zrobić przeciwnikowi krzywdy.
Jeśli chodzi o strukturę opowieści, odnoszę wrażenie, że jest to połączenie Rocky’ego z Karate Kid. W pierwszej części to Li wciela się w rolę nauczyciela, który stara się przypomnieć Victorowi, na czym polega walka w ringu. Uczy go też nowych sztuczek, by ten mógł wygrać i spłacić długi. W drugiej strony sam staje na macie, by stoczyć swój pojedynek. Całość jest zgrabnie poprowadzona i wplata w fabułę poprzednie części Karate Kid, zarówno te z sagi o Sensei Miagi, jak i tej z 2010 roku, w której poznaliśmy Pana Hana.
Film Karate Kid: Legendy nie łączy się bezpośrednio z Cobra Kai. Oprócz jednej sceny na końcu nikt praktycznie nie wspomina o bohaterach czy wydarzeniach z serialu. Z czego to wynika? Gdy produkcja była pisana, a później kręcona, to Sony jeszcze nie skończyło swojej historii dla Netflixa. Reżyser Jonathan Entwistle otwarcie mówi, że nie dzielono się z nim materiałami dotyczącymi Cobra Kai i mu to nawet nie przeszkadzało. Chciał, by jego film był samodzielnym dziełem, co mu się udało.
Wizualnie film Karate Kid: Legendy prezentuje się bardzo solidnie. Aktorzy wykazują się wysokim poziomem zaawansowania, jeśli chodzi o sztuki walki, dzięki czemu ich potyczki są bardzo widowiskowe, a kamera nie skacze jak ogłupiała. Cała choreografia została wymyślona tak, by nie było poczucia wtórności. Co ciekawe, Ben Wang ma manierę Jackiego Chana – polegającą na tym, że niektóre ewolucje w walce wychodzą mu jakby przez przypadek, co jest dla niego samego zaskoczeniem. Wszystko wygląda w miarę naturalnie, więc całość nie jest tak slapstickowa jak w komediach Jackiego. Podoba mi się też to, że mamy kilka stylów walki. W sumie cały motyw współpracy Pana Hana z Danielem LaRusso opiera się na znanym w tym uniwersum powiedzeniu „Dwie gałęzie. Jedno drzewo”, czyli połączenia kung-fu z karate.
Oglądając Karate Kid: Legendy, dokładnie widziałem, z jakich klocków jest zbudowana ta fabuła – co i skąd zostało zapożyczone – ale kompletnie mi to nie przeszkadzało. Jest to dobrze skonstruowana opowieść o ludziach, którzy szukają ukojenia w sporcie. Przemawia do mnie przesłanie tego filmu. Nie czułem, by była to jakaś bliska kopia tego, co już w tym uniwersum widzieliśmy. Doceniam, że scenarzysta dodaje nowe elementy i stara się urozmaicić ten utarty schemat opowieści o uczniu i mistrzu.
To kino familijne skierowane do całej rodziny. Dzieciaki dostrzegą w nim coś innego niż dorośli, ale wszyscy będą się dobrze bawić na seansie. I to jest chyba w tej franczyzie najważniejsze.
Poznaj recenzenta
Dawid Muszyński


naEKRANIE Poleca
ReklamaKalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1969, kończy 56 lat
ur. 1986, kończy 39 lat
ur. 1994, kończy 31 lat
ur. 1959, kończy 66 lat
ur. 1970, kończy 55 lat

