Kwiaty miłości to dramat oparty na nowozelandzkiej sztuce, której fundamentem jest znana muzyka z tego kraju, więc w gruncie rzeczy coś, co na świecie może być czymś niespotykanym i świeżym. Film również jest oparty na piosenkach, które są podstawą formy opowiadania tej historii i zarazem jej najmocniejszym aspektem. Brzmi to przyjemnie, trafia w emocjonalne nuty i nadaje temu unikalną tożsamość, bo jako widzowie europejscy mamy świadomość, że nie usłyszymy czegoś ogranego. A emocjonalne tony wypływające z wykonujących utwory George'a MasonaRose McIverdodają temu sensu i pokazują siłę filmu. Kłopot się rodzi, gdy przyjrzymy się opowiadanej historii, która wydaje się zbyt dosłownie przeniesiona z desek teatru. Brak temu spójności oraz płynności narracji. Wyraźnie widać zlepek różnych scen z życia głównej pary, który w teatrze niewątpliwie ma sens i może działać, a w filmie sprawia wrażenie skrótowca, który w wielu momentach traci sens, emocjonalny wydźwięk i logikę. Zwłaszcza wyparowuje wiara w to całe mistyczne uczucie łączące bohaterów, które w obliczu wycinków z życia, staje się dziwnie absurdalne. Jesteśmy niestety pozbawieni szerszego kontekstu i wszelkich subtelności budowania romantycznego związku. Jak można uwierzyć w miłość, gdy na jej początku mężczyzna porzuca ukochaną, by pojechać sobie na 2-letnią wycieczkę po Europie? Jak można przekonać się do jego prawdy w sercu, gdy oświadcza się, wysyłając pierścionek pocztą? To nie tylko psuje cały baśniowo-musicalowy wydźwięk tej opowieści, ale także sprawia, że staje się ona nieprawdopodobna. Co jest tym bardziej zaskakujące, gdy przeczytamy o inspiracji historią, która wydarzyła się naprawdę. Forma opowiadania historii ma swoją negatywną kulminację, która pokazuje totalnie abstrakcyjną przyczynę rozpadu związku. Gdzieś tam w tle majaczą głębsze przesłania o braku komunikacji lub pozbawienia siebie umiejętności rozmowy z partnerem i otwartości. Jednak to umyka, bo przez skrótowość na pierwszym planie mamy z minuty na minutę dziwaczne zachowanie kobiety, jej negowanie prób męża i ostatecznie jej wybuch nie mający żadnych podstaw w faktach. W momencie, gdy powinniśmy coś poczuć w emocjonalnej kulminacji tej historii, dostajemy piosenkę, która pogłębia kryzys fabuły i jej przesłania. A to staje się problematyczne, bo Kwiaty miłości tracą swój pazur w momencie, gdy miały szansę podkreślić swoje walory. W takim momencie jest to objaw brak wyczucia czasu ze strony reżysera. Wspomniałem, że film brzmi dobrze, a aktorzy zostawiają na planie wiele serca. Jednak konwencja filmowania scen muzycznych staje się kłopotliwa i daleka od przekonującego stylu znanego z musicali. Po prostu widać, że aktorzy na planie mówią w takt słów, a nie śpiewają, więc gdy dograny jest do tego śpiew, on nie zgrywa się pod względem kinetycznym z tym, co widzimy na ekranie. Przez to też wrażenie jest dość specyficzne i rażące, bo zamiast tworzyć to bardziej ekspresyjnie, jak w wielu musicalach, wszystko jest skierowane do wewnątrz. Może gdy obserwujemy ich "śpiewanie w duszy", to ma sens, ale nadal przez takie decyzje formalne brakuje temu odpowiedniej energii, by te emocje bardziej trafiały w czuły punkt. Kwiaty miłości to bardzo nietypowy i specyficzny film, który nie trafi do każdego. Jego konwencja, skrótowość i brak odpowiednio mocnej, czytelnej puenty sprawiają, że wielu widzów pomyśli o straconym czasie. Jednak są w tym też emocje, jest dobra muzyka, świetnie spisujący się aktorzy i ta wyjątkowość. Koniec końców pozostają mieszane odczucia i trudno z czystym sumieniem polecić obejrzenie tej historii.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj