Zapowiedziane już przed sezonem pojawienie się Justice Society of America jest największą wartością drugiego odcinka Legends of Tomorrow. Oto bowiem na mały ekran zawitał prototyp Ligi Sprawiedliwości, bodaj pierwsze i najstarsze komiksowe zrzeszenie superbohaterów. Stawili się w składzie: Hourman, Commander Steel, Obsidian, Stargirl, Doctor Mid-Nite oraz Vixen, ale jeśli nie znaliście tych bohaterów wcześniej, to nie zdziwcie się, jeśli po seansie dalej nie skojarzycie części z nich. Ekranowy czas alokowany został w wyraźnie nierównym stopniu, co zmieni się zapewne dopiero z biegiem czasu. Z uwagi na komiksowe korzenie zabrakło także odpowiedniej dawki podniosłości, choć ta nigdy nie leżała przecież w naturze produkcji The CW. Zamiast tego, co zasugerowane było już w końcówce premiery, serial proponuje elementy estetyki kiczu. Ostatecznie wypada to nieźle, o campowość się nie ociera (może poza kostiumem Stargirl, który jednak wierny jest pierwowzorowi), a aktorzy podchodzą do swojego zadania z werwą. Już w otwierających minutach otrzymujemy starcie z Legendami, które jednak - wedle wokabularza rodzimych komentatorów sportowych - ocenić wypada na mocno średnie. Cała sekwencja jest płynna, kamera pracuje dobrze, ale impakt ciosów chowany jest za montażem. Lepiej w tym kontekście wypada choćby późniejsze starcie w paryskim barze. Bądź co bądź, bijatyki są istotnym argumentem w odbiorze tak konstruowanych seriali, a pokazują to choćby aktualne odcinki Arrow, w których kluczową poprawą jest odczucie faktycznej fizyczności scen akcji. Świetny był za to motyw muzyczny towarzyszący akcji superbohaterów - szkoda, że nie skorzystano z niego później. Być może zostawiany jest na kolejne cięższe wagowo sceny. Oby w przyszłości postarano się także o ukazanie kompetencji i dyscypliny JSA w pełnej krasie, ponieważ w bieżącym epizodzie częściej o nich słyszeliśmy, niż faktycznie je widzieliśmy. Podobnie sztucznie wypadła dynamika relacji pomiędzy protagonistami, którzy postawieni zostali przed koniecznością wyboru nowego lidera grupy. Sam motyw jest ciekawy, konieczny do odniesienia się, ale przekazywanie pałeczki, dyskusje, logika działań i dylematy potraktowane są tu wybiórczo. Jest to także pokłosie tradycyjnie już zdawkowej fabuły, która daje się streścić w jednym zdaniu: grupa Legend Jutra łączy siły z Justice Society of America, aby powstrzymać nazistów przed przejęciem tajemniczego artefaktu. Priorytetem – do czego powinniśmy się już niestety przyzwyczaić – jest akcja i humor. Ten drugi wypada nieźle (zabawne głosowanie na pokładzie Waveridera), a gdzieś po drodze poznać możemy również muzyczne inklinacje profesora Steina (Victor Garber). Ma być lekko i niezobowiązująco. Spośród nowych postaci najwięcej uwagi otrzymała Vixen, wcześniejsza – a śmiem twierdzić, że bardziej przekonująca i wdzięczna dla oka - inkarnacja bohaterki znanej już z serialowego uniwersum. Wchodzi ona w interakcje z Rayem Palmerem, które groziły powtórką z rozrywki, ale ostatecznie ich wątek wypadł znośnie. Interesująca jest relacja Nate’a Heywooda ze swoim przodkiem, która nie jest typowo oczywista, z niezłym skutkiem unika sentymentalnego fałszu, a dodatkowo dotyka problemu ciężaru bohaterstwa. Przed postacią rysuje się tym samym intrygująca przyszłość, potwierdza się także, że obsadowy wybór Nicka Zano był trafioną decyzją. Ładna buzia poszła w parze z urokiem i aktorską swobodą, co przecież w warunkach stacji The CW standardem nie jest. Nierozłączny element Legends of Tomorrow stanowią zmieniające się realia historyczne. Zaprezentowane tym razem lata 40. wypadają podobnie jak zwykle – powierzchownie, ale na tyle akceptowalnie, aby ich nie kwestionować. Ciekawy aspekt stanowi obecność Jeffersona, który z racji koloru skóry bywa często kijem w szprychach historii. Scenarzyści, zmuszeni stawić czoła temu faktowi, przemycają więc czasami społeczny komentarz. Tym razem w krótkim dialogu można było zobaczyć agresywną reakcję czarnoskórego bohatera na nie wprost rasistowskie, ale zdezaktualizowane już dziś określenie Negro (czyli w prostej linii odpowiednik polskiego Murzyna). Podobny moralizatorski, acz humorystyczny ton narzucono również Rayowi Palmerowi zmuszonemu zasalutować nazistowskiemu generałowi. Bez wchodzenia w szczegóły paradoksów czasowych i rachunku zmarnowanych potencjałów zaznaczyć należy, iż odcinek serwuje na koniec zaskakujący twist, który wypada intrygująco, sprawdza się i jednocześnie potwierdza, że bardzo dobrym pomysłem było wprowadzenie Reverse-Flasha i Damiena Darhka – ugruntowanych już arcyłotrów, obiecujących szerszy kontekst. Daje to również nadzieję, że w obliczu krótszego sezonu (normalne 13 odcinków) fabuła będzie miała ręce i nogi, a jednocześnie uniknie niepotrzebnych zapychaczy. Nie obyło się jednak bez zgrzytów, a tym były przede wszystkim fatalne efekty specjalne jednego ze złoczyńców. Łatwo założyć można, iż Legends of Tomorrow estetycznie nie wzbije się nigdy ponad poziom jarmarcznego chałturzenia, a w treści pozostanie chaotyczną i odmóżdżającą rozrywką. Zawsze to jednak jakaś rozrywka, z jednej strony niemająca być może samodzielnej racji bytu, z drugiej jednak obcowanie z nią nie przyniesie fanowi Flarrowverse zażenowania i ukruszenia zębów. A przynajmniej tyle obiecuje na razie początek drugiego sezonu.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj