

W lipcu 2025 roku na platformie Netflix premierę miała kolejna odsłona filmowej serii z Tylerem Perrym w roli głównej. Zamiast rodzinnego zjazdu w Atlancie, jak miało to miejsce poprzednim razem, bohaterowie trafiają na Bahamy. Powód? Ślub córki Briana – Tiffany (Diamond White), która po zaledwie kilku miesiącach znajomości przyjęła oświadczyny od rapera Zaviera (Xavier Smalls), nieznanego dotąd nikomu w rodzinie. Jak się okazuje, ten wątek stanowi jedynie tło dla tego, co najważniejsze – czyli powrotu Madei (Tyler Perry) i jej ekscentrycznej rodziny, którzy znów kradną całe show, bawiąc się i ciesząc z wyjazdu. Komedia prezentuje wysoki poziom dowcipu i ironii, co jak na kolejną produkcję tego typu robi wrażenie.
Bawiłem się przednio. Mam wrażenie, że nic nie jest w stanie uśmiercić tej serii. Humor wciąż bawił, a Madea – niczym dobre wino – im starsza, tym więcej ma do zaoferowania. Pozostałe postacie zachowały swoje cechy charakterystyczne. Zdarza się, że widz z czasem męczy się schematem jakiegoś filmowego uniwersum, ale tutaj to nie następuje. Popularność za granicą, a także w Polsce – film przez pewien czas był wysoko na liście tygodnia Netflixa – pokazuje, że Madea od ponad 20 lat trzyma się mocno na zatłoczonym rynku komedii i zyskuje nowych fanów, nie tylko kina, ale i teatru. Warto przypomnieć, że ta charakterystyczna babcia po raz pierwszy pojawiła się na scenie w sztuce I Can Do Bad All by Myself z 1999 roku.
Tyler Perry tym razem wciela się w aż trzy postacie, dokładnie w Madeę, jej brata Joe oraz Briana. Z zaciekawieniem obserwowałem, jak poradzi sobie – z nie ma co ukrywać – trudnym wyzwaniem. Co tu dużo mówić, pod tym względem reżyser osiągnął to, co prawdopodobnie chciał. Mimo że granie paru ról przez jednego aktora to rzadko spotykany zabieg – mnie zwykle odstraszał w filmach lub serialach – warto docenić pracę i trud włożony w odegranie różnych postaci. Szczególnie dobrze wypadła scena, w której cała trójka (czyli Perry x3) rozmawia o sytuacji Briana – Perry z dużą swobodą przeskakuje między komediową przesadą Madei, ekscentrycznością Joe a stonowaną powagą Briana.
Choć fabularnie punktem wyjścia jest ślub, to jednak nie on gra tu pierwsze skrzypce. Priorytetem są goście – wspomniani już bohaterowie, a także klasyczne postacie serii, jak Brown (David Mann), Cora (Tamela Mann) czy ciocia Bam (Cassi Davis). Korzystają z uroku bahamskiego hotelu. Było kasyno, aquapark czy nawet wieczór panieński, czego chcieć więcej? Jak na film osadzony na Bahamach, za mało było samych Bahamów – większość scen i ujęć to hotel i jego posesja. Szkoda, bo potencjał na więcej był! Z wielkim uśmiechem obserwowałem, jak wszyscy trwonili pieniądze Briana na prawo i lewo, byle urozmaicić sobie czas. To właśnie w silnych charakterach tkwi magia filmu. Ich usposobienie nie zmienia się i wciąż obserwujemy tych samych śmiesznych, momentami uroczych ludzi. Dla przykładu Ciocia Bam nie skończyła z podrywaniem młodszych mężczyzn, a Pan Brown jak się bał, tak się wciąż wszystkiego boi – pokazał to lot, podczas którego pojawiły się turbulencje lub paniczny strach korzystania ze zjeżdżalni w aquaparku, co dosłownie rozbawiło mnie do rozpuku.
Kończąc omawiać role przydałoby się wspomnieć o nowej i niestety najgorszej – Zavierze, nic nie wprowadza. Dopiero pod koniec próbuje coś zasygnalizować – raper z trudną przeszłością, który chce się zmienić. Brzmi znajomo? Tak, bo to dość sztampowy schemat. A szkoda, bo Perry niejednokrotnie udowodnił, że potrafi łamać stereotypy (jak w przypadku Madei czy Joe), ale tu zabrakło tej odwagi.
Niekiedy odczuwałem, że sceny są przydługie, tak jakby chciano zmieścić próbkę humoru każdej występującej w nich postaci, co czasami doprowadzało do przesytu i trochę męczyło. Niektóre figury komiczne tracą na tym, bo w kółko lecą na jedno kopyto. Ciocia Bum właściwie na każdym kroku wspomina o młodych mężczyznach – dla nowego widza może być to minus, bo nie pozna tej sympatycznej pani lepiej.

W dobie komediodramatów balansowanie między śmiechem a powagą bywa ryzykowne. Na szczęście twórcy Madei nie tracą z oczu głównego celu – rozbawić widza. Film nie popada w nadmierny dramatyzm – mimo że pojawiają się trudniejsze wątki, to twórcy dbają o lekki ton. Wszelkie napięcia są błyskawicznie rozładowywane humorem, co idealnie wpisuje się w konwencję serii i gatunku.
Nie obejrzałem wszystkich produkcji z Madeą w roli głównej, ale ta część zdecydowanie zachęciła mnie do nadrobienia reszty. To luźna, przyjemna i niewymagająca komedia, która – jeśli nie masz wygórowanych oczekiwań wobec tego gatunku – naprawdę robi robotę. Nastawiałem się na postacie łamiące stereotypy, humor balansujący na granicy poprawności i grę aktorską na wysokim poziomie – i właśnie to dostałem. Jasne, gdyby nie sztampowy raper, nieco przydługie sceny i ograniczenie akcji do jednego miejsca na Bahamach, byłoby jeszcze lepiej – ale i tak jest dobrze. Polecam zarówno tym, którzy znają serię od podszewki, jak i tym, którzy dopiero chcą wejść w groteskowy świat Madei.
Poznaj recenzenta
Wiktor MrózWspółpracownik naEKRANIE.pl i student dziennikarstwa i komunikacji społecznej. Mol książkowy, który oprócz sięgania po najnowsze tytuły uwielbia też klasykę, zwłaszcza polskich autorów takich jak Lem czy Mostowicz. W świecie filmu również najbardziej ceni sobie klasyki — „Skazani na Shawshank” to dla niego absolutny majstersztyk, pełen sentymentu i prawdziwa kopalnia interpretacji. Poza literaturą i kinem, z dużym zainteresowaniem śledzi scenę muzyczną, szczególnie rap, a także sport oraz, o zgrozo, politykę


