Men in Black International - recenzja filmu
Data premiery w Polsce: 14 czerwca 2019Men in Black International to pierwszy kinowy spin-off serii Faceci w czerni. Czy warto obejrzeć? Oceniam bez spoilerów.
Men in Black International to pierwszy kinowy spin-off serii Faceci w czerni. Czy warto obejrzeć? Oceniam bez spoilerów.
Men in Black International zapowiadał się na wesołą przygodę w klimacie poprzednich części. Przygotowana historia w istocie jest międzynarodowa, bo rozgrywa się w wieku różnych egzotycznych miejscach świata. Ma momenty pozwalające rozwinąć otoczkę wokół tytułowej organizacji (forma transportu dla agentów, spojrzenie na placówki w innych miejscach globu), ale koniec końców czuć tutaj zaskakującą odtwórczość i brak świeżych pomysłów. F. Gary Gray pokazał się ostatnio z dobrej strony jako reżyser filmów Straight Outta Compton oraz Szybcy i wściekli 8, a przecież wcześniej tworzył takie tytuły jak Negocjator, Włoska robota czy Prawo zemsty. Przy filmie science fiction jednak zbyt mocno stara się naśladować Barry'ego Sonnenfelda, czyli reżysera poprzednich trzech części serii. Czuć to w pracy kamery (charakterystyczne ustawienia kadrów), w prowadzeniu historii opartej na zderzeniu nowej agentki z dziwnościami świata kosmitów (obowiązkowo sceny styczności ze specyficznie wyglądającymi istotami pozaziemskimi) czy nawet w tworzeniu scen akcji. Staje się to kuriozalne, bo w wyniku tego typu działań kompletnie w tym filmie nie czuć kreatywności Graya, jego stylu i rozwiązań, które sygnalizował w swoich poprzednich produkcjach. Wręcz można odnieść wrażenie, że ktoś mu kazał naśladować Sonnenfelda i on podszedł do tego po omacku. Zamiast dobrej zabawy schematami i ogranymi rozwiązaniami serii, dostajemy bolesną nijakość i brak potrzebnej świeżości. Sonnenfeld nadał temu uniwersum pewnej charakterystycznej dla niego specyficzności, której nie da się odtworzyć w tym samym stylu, więc próba podjęta przez reżysera była z góry skazana na porażkę. Trzeba było obrać nowy kierunek, który byłby korzystniejszy dla serii.
Scenariusz nie pozwala na wiele, jest przepełniony banalnymi rozwiązaniami i mało atrakcyjnymi pomysłami, ale pomimo wszystko ma odpowiednie klocki, które powinny dać o wiele lepszą rozrywkę. Historia jest prosta, wielki twist okropnie przewidywalny, ale to nie jest problemem Men in Black International. Szybko okazuje się, że F. Gary Gray z jakichś przyczyn nie potrafi stworzyć rozrywki angażującej. Tempo jest rwane, wkradają się dłużyzny i nuda, a sceny akcji są dziwnie przeciętne i mało porywające. Zasadniczo to wiele ich nawet nie ma i, co ciekawe, w większości zasugerowano je wszystkie w zwiastunie, więc sam film nie prezentuje nic spektakularnego i efektownego. Wspomniana nijakość opanowuje każdy poziom filmu, sprawiając, że wszystko staje się ładne, ale puste. Nie ma tu emocji, uczucia ekscytacji opowieścią czy kibicowania bohaterom w ich walce o uratowanie świata. A co najgorsze - filmowi brakuje humoru, czyli czegoś, do czego ta seria przyzwyczaiła. Jest sporo nieudanych prób rozbawienia widzów, a zaledwie kilka potrafi tylko solidnie trafić w punkt. To głównie taki metahumor nawiązujący do rzeczywistości, jak agent H (Chris Hemsworth) z młotkiem odwołującym się do Thora, czy agent T (Liam Neeson) mówiący, że nienawidzi Paryża (akcja Uprowadzonej z Neesonem się tam rozgrywała) . Kłopot taki, że jest tego zbyt mało, a całokształt wywołuje uczucie obojętności podczas oglądania, bo tak jakby brakuje w tym serca do tego, co jest tworzone na ekranie. Tak jakby na jakimś etapie wszystko było za bardzo wykalkulowane, by było zgodne z jakąś określoną wizją w tabelce excela, a zapomniano o tym, że aby to działało, przede wszystkim trzeba trafić do serca widzów, by poczuli historię, emocjonowali się nią i ekscytowali, a nie ziewali, bo wprowadzane są dłużyzny czy kiepskie interakcje pomiędzy postaciami (na czele z agentem H kontra ktokolwiek z kim rozmawia).
Takim sposobem dochodzę do największego grzechu Men in Black International, czyli jedynego spektakularnego elementu tego filmu - zmarnowania idealnego potencjału duetu Chrisa Hemswortha z Tessą Thompson. Każdy, kto oglądał Thor: Ragnarok czy ich wspólną scenę z Avengers: Koniec gry, wie, że świetnie ze sobą współgrają, mają ekranową chemię i po prostu chce się ich więcej na ekranie. To ich zgranie jest praktycznie niedostrzegalne, jedynie przebłyski dają nam oznakę oczekiwanej świetności. Duża w tym wina pomysłu na agenta H, który nie wykorzystuje komediowego talentu Hemswortha, a wręcz przez wizerunek buńczucznego, arogancko pewnego siebie bawidamka, sprawia, że w wielu momentach staje się irytujący. Thompson jako agentka M to jedyna osoba, która spełnia pokładane w niej nadzieje, bo jej urok, charyzma i sympatyczność działają i sprawiają, że łatwo ją polubić. Zwłaszcza w kontrze do H, który przez cały film nawet nie przechodzi jakiejś sensownej ewolucji, pozostając w sztywnych ramach ustalonego schematu tej postaci. To nawet nie tak, że twórcy nie podjęli tej próby, ale znów scenariusz sprawił, że jego dojrzewanie podczas przygody nie przekonuje, więc końcowe rozwiązania fabularne, gdy weźmiemy pod uwagę jego decyzje i zachowanie, nie są wiarygodne. Fundamentem poprzednich części była świetna i zabawna relacja pomiędzy postaciami Willa Smitha i Tommy'ego Lee Jonesa (oraz świetnego Josha Brolina w trzeciej części), więc popsucie takiej podstawy i zmarnowanie talentu dwójki aktorów staje się przyczyną osłabienia jakości. Plus za Pionkusia, czyli małego kosmity znanego z trailerów, bo jest on jednym z niewielu małych wstawek humorystycznych, które się sprawdzają. Zwłaszcza jego interakcja z agentem H. Na minus brak określonego, charyzmatycznego czarnego charakteru, czyli ponownie czegoś, co poprzednie części miały sensownie opanowane.
Men in Black International to nie jest zły film, bo pomimo wszystkich jego wad, banalności i braku atrakcyjnych pomysłów, ogląda się go lekko i w miarę przyjemnie. Problem polega na tym, że nie jest to też dobry film, zwłaszcza w porównaniu do poprzednich części, w których każda oferowała o wiele więcej rozrywki, emocji i humoru w kilku scenach, niż tu możemy dostać w całości. To taki przypadek tytułu, który wchodzi na rejony smutnego przeciętniaka, który ani ziębi, ani grzeje. Przez brak walorów rozrywkowych i efektownych scen, pozostawia z wrażeniem, że nie jest to warte kina, bo nie dostarcza tego, czego oczekujemy po letnim blockbusterze. Pozostaje pustka, obojętność i brak satysfakcji z poświęconego czasu, a dziś, kiedy mamy coraz więcej propozycji i musimy dokonywać wyboru, tego typu przeciętniaki są smutnym rozczarowaniem.
Źródło: zdjęcie główne: materiały prasowe
Poznaj recenzenta
Adam SiennicaDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1972, kończy 52 lat
ur. 1982, kończy 42 lat
ur. 1969, kończy 55 lat
ur. 1990, kończy 34 lat
ur. 1979, kończy 45 lat