Nasza bandera oznacza śmierć: sezon 1, odcinek 1-6 – recenzja
Taika Waititi bierze krótką przerwę od opowieści o wampirach, by przenieść się do świata piratów. Czy to dobra zmiana? Sprawdzamy.
Taika Waititi bierze krótką przerwę od opowieści o wampirach, by przenieść się do świata piratów. Czy to dobra zmiana? Sprawdzamy.
Jak wyglądał kryzys wieku średniego 400 lat temu? Na to pytanie starają się odpowiedzieć twórcy produkcji Nasza bandera oznacza śmierć, scenarzysta David Jenkins i reżyser Taika Waititi. Panowie przedstawiają nam historię Stede’a Bonneta (Rhys Darby), mężczyzny, który pewnego wieczoru postanawia porzucić żonę i dzieci, by zostać piratem. Nagle odzywa się w nim od dawna tłumiony zew przygody. Kupuje więc okręt, werbuje załogę i jako jej kapitan płynie, by siać strach w sercach innych marynarzy. Problem polega na tym, że Bonnet brzydzi się przemocą, nie lubi widoku krwi, a i swojej ekipie zakazuje takich praktyk. Nasz bohater chce bowiem wprowadzić nowy typ pirata – gentlemana. Ma on zabijać nie za pomocą miecza, a raczej swoją uprzejmością. Jak nietrudno się domyślić, takie kuriozum nie mieści się ludziom w głowach. Nasz główny bohater jest postrzegany jako dziwak – nie tylko przez potencjalne ofiary, ale również przez własną załogę, która coraz częściej myśli o buncie i pozbyciu się ekscentryka. I pewnie Stede skończyłby dyndający na rei, gdyby nie to, że jego dziwny styl bycia zaczyna się podobać legendarnemu Czarnobrodemu (Taika Waititi), który myśli o zmianie swojego wizerunku. Tak rozpoczyna się bardzo nietypowa przyjaźń.
Pomysł na produkcję nie jest taki niedorzeczny, gdy sięgniemy do podręczników do historii. Okazuje się bowiem, że w 1717 roku naprawdę istniał pirat gentleman o imieniu Stede Bonnet, który chciał siać postrach na Bahamach. Był niezwykle bogatym jegomościem, który pewnej nocy zostawił rodzinę i uciekł. Historycy nie są pewni, czy to zachowanie było spowodowane kryzysem wieku średniego, próbą poradzenia sobie ze swoim homoseksualizmem czy też formą rozwodu, który nie był łatwy do uzyskania w tamtych czasach. Skutek jego działalności pirackiej był taki, że jego załoga ogłosiła bunt i dołączyła się do ekipy Czarnobrodego, a sam Bonnet został jego gościem. David Jenkins wziął tę historię i postanowił uczynić ją jeszcze zabawniejszą, niż była w rzeczywistości. Główny bohater jest tutaj karykaturalny i bardzo nieporadny, przez co intryguje i bawi widza. Rhys Darby znakomicie nadaje się do tej roli. Pozwala mu ona zaprezentować pełen wachlarz możliwości komediowych oraz zostawia sporo miejsca na improwizację. Oglądanie go w tej produkcji to czysta przyjemność. Bonnet jest bowiem bardzo irytującą postacią, której jednocześnie nie da się nie lubić. Jest tak oderwany od rzeczywistości i skupiony na osiągnięciu założonego celu, że aż w pewnym momencie zaczynamy mu kibicować. Do tego - gdy mniej więcej w 4. odcinku dochodzi do spotkania Bonneta z Czarnobrodym - widowie zaczynają dostawać istne komediowe złoto. Panowie świetnie czują swoje poczucie humoru, potrafią naturalnie przerzucać się żartami i w sposób spontaniczny reagować na cięte riposty. Bez wątpienia każda scena, gdy ci dwaj występują razem, czyni ten serial wartym obejrzenia.
Taika Waititi realizuje scenariusz Jenkinsa, przepuszczając go przez swoje charakterystyczne poczucie humoru. Wszystko jest tutaj pokazane w krzywym zwierciadle. Co ciekawe, nie ma tu normalnych ludzi - w odróżnieniu od Jojo Rabbit czy Co robimy w ukryciu. Wszyscy zachowują się irracjonalnie, przez co Nasza bandera... ma raczej wydźwięk parodystyczny. Wystarczy spojrzeć na załogę piracką, w której w sumie tylko postać Oluwande (Samson Kayo) jest jakimś głosem rozsądku. Reszta to zwariowane lekkoduchy o mentalności dużych dzieci. Waititi postanowił, że jego serial będzie tak naprawdę komediowym show składającym się z licznych gagów połączonych w fabułę z masą gościnnych występów znanych komików. Według mnie to działa, choć jestem w stanie zrozumieć, że dla niektórych może być to dość męczące, ponieważ poziom tych dowcipów jest różny. Są takie, które wywołują salwy śmiechu, i takie, które żenują.
Na ekranie zobaczymy w mniejszych lub większych rolach takie nazwiska jak: Kristian Nairn, Rory Kinnear, Nat Faxon, Con O'Neill, Samson Kayo, Vico Ortiz, Leslie Jones, Fred Armisen, Kristen Schaal czy Nick Kroll. Wielu z nich to mistrzowie improwizacji. Widać, że Waititi z tego korzystał, stawiając ich często w sytuacjach mocno odbierających od tego, co mieli zapisane w scenariuszu. Problem jest w tym, że przy tak licznej ekipie komików nie każdy ma szansę w pełni wykorzystać swój talent, przez co mamy tu trochę zmarnowanego potencjału. I choć sama historia jest genialna i świetnie nadaje się na serial komediowy, to da się odczuć pewien niedosyt. Podskórnie czuję, że Taika mógł więcej z tej opowieści wycisnąć. Wszak historia gościa, który nagle postanawia zabawić się w pirata, bo go po prostu na to stać, jest genialna i do tego zaserwowana przez samo życie. Zabrakło jednak lepszego dopracowania scenariusza, byśmy dostali coś kultowego. W efekcie wyszła tylko przyzwoita komedia.
Nasza bandera oznacza śmierć jest serialem, który na pewno warto obejrzeć, jeśli jest się fanem humoru tego reżysera lub lubi się skecze serwowane w Saturday Night Live.
Poznaj recenzenta
Dawid MuszyńskiKalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1981, kończy 43 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1963, kończy 61 lat
ur. 1967, kończy 57 lat
ur. 1961, kończy 63 lat