Operacja Soulcatcher to nowy polski film Netflixa, który w teorii jest kinem akcji. A w praktyce? Omawiam to w recenzji.
Operacja: Soulcatcher to kino akcji o twardym komandosie, superbroni w rękach psychopaty i próbie uratowania świata. Brzmi banalnie, ale nic nie przygotuje Was na to, jak bardzo źle wypada to na ekranie. Dostajemy coś, co zawstydza wszelkiego rodzaju sztampowe kino klasy Z (do klasy B temu daleko!). Obcujemy ze wszelkimi schematami, odtwarzanymi po linii najmniejszego oporu. Nie ma tutaj żadnego pomysłu, by pobawić się gatunkowymi kliszami. Twórcą jest
Daniel Markowicz, który już w filmie
Plan lekcji pokazał, że chce tworzyć coś w stylu kina akcji klasy B w polskim wydaniu. Brawa za chęci, ale do tego naprawdę trzeba czegoś więcej niż nudne odtwarzanie schematów w nieciekawej jakości.
Na pewno plus należy się za próbę stworzenia czegoś innego w rodzimym kinie. Już Mateusz Rakowicz w
Dniu Matki pokazał, że można diabelnie kreatywnie i pomysłowo obcować z gatunkowymi schematami, opowiedzieć historię zgodną z zasadami kina akcji, a do tego zachwycić realizacją. Niestety w
Operacji: Soulcatcher nic nie działa. Odtwórczość tego filmu jest dostrzegalna na każdym kroku. Mamy irytujące rozwiązania scenariuszowe, brak pomysłu na postacie i – chyba najgorsze – przesadne traktowanie wszystkiego na serio. Nie ma tu za grosz dystansu, a powaga płynąca z ekranu wywołuje komiczne i złe wrażenie. By takie kino akcji trafiło do widzów, musi być jakaś wiarygodność w postaciach, w scenach akcji czy historii. Tutaj obserwujemy dość dziwaczne odtwarzanie scen, schematów i rozwiązań gatunku, bez głębszego pomysłu na to, jak to powinno razem działać.
Wspomniany
Dzień Matki zachwycał realizacją scen akcji, a
Operacja Soulcatcher jest pod tym względem filmem nieudanym. Strzelaniny są w miarę dobre, choć umiejętnego budowania nimi emocji i napięcia nie ma za grosz. Wychodzi tutaj kompletne niezrozumienie narzędzia, jakim są sceny akcji, które powinny mieć znaczenie dla historii, postaci i emocji. One tutaj po prostu są. Bohaterowie strzelają, a stawki emocjonalnej w tym w ogóle nie ma. Najgorzej jednak wyglądają sceny walk – brzydka choreografia i brak pomysłu. Czasem to wygląda to amatorsko w porównaniu do gatunkowego kina, z którym fani są dobrze zaznajomieni. Nie mogę odmówić starań, ale to wygląda jak chaotyczny zlepek scen, który odbiera przyjemność z seansu.
Zaskoczyła mnie jednak część audiowizualna. Zdjęcia to jedyna rzecz, która tutaj ma naprawdę dobrą jakość i odzwierciedla klimat wydarzeń. Widać pomysł operatora, który przekształcił się w coś ładnego dla oka. Poza tym – w odróżnieniu od wielu polskich filmów – nie ma problemu w usłyszeniu i zrozumieniu dialogów. To na pewno dla wielu widzów będzie zaletą.
Operacja: Soulcatcher to nieudana próba stworzenia w Polsce kina klasy B. Nie ma spójnej wizji ani pomysłu na ciekawą i emocjonującą fabułę. Jest nudno i często przesadnie wręcz cringe'owo. Twórcy nie rozumieją podstaw tworzenia rozrywki w tym gatunku. Tak się kończy dość mechaniczne odtwarzanie wszelkich schematów i stereotypów. To za mało nawet na solidne kino akcji.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h