Opowieść podręcznej: sezon 1, odcinek 6 – recenzja
W tym tygodniu bohaterką odcinka była kobieta, co zostało jeszcze mocniej podkreślone. Tym razem jednak Opowieści nie snuła podręczna, a sama pani Waterford.
W tym tygodniu bohaterką odcinka była kobieta, co zostało jeszcze mocniej podkreślone. Tym razem jednak Opowieści nie snuła podręczna, a sama pani Waterford.
To pierwszy taki zabieg od początku trwania serialu, gdy kamera postawiła w centrum uwagi kogoś innego niż Offred. Trudno jednoznacznie ocenić, czy to dobrze, czy źle – dobrze z tej strony, że nareszcie poznaliśmy przeszłość Sereny Joy. A przynajmniej zaczęliśmy ją poznawać, w czym można dostrzec słabość tego rozwiązania – wątek nie był wystarczająco widowiskowy ani emocjonujący, wobec czego śledziłam go z umiarkowanym zainteresowaniem. Poznaliśmy bohaterkę z czasów dawnego świata; została nam zarysowana jako kobieta sukcesu, chcąca robić karierę, pisać książki... Ale cała jej buntownicza natura czy też wspomniane aresztowanie zostały tylko zasygnalizowane, w dodatku za pośrednictwem osób trzecich. Liczę na to, że jej retrospekcje jeszcze powrócą, bo na chwilę obecną nie mogę ich nazwać wystarczająco satysfakcjonującymi. Nie dowiedziałam się o postaci niczego, co zmieniłoby mój stosunek do niej.
Tym, co zostało pokazane w retrospekcjach, było urocze, dziewczęce wręcz zauroczenie bohaterki jej mężem. Dziwnie czułam się, obserwując ich rozmowy, spacery za rękę, czułe pocałunki i spontaniczne uniesienia, bo w fabule bieżącej na nic takiego nie ma miejsca. Wpasowywało się to niejako w ogólny wydźwięk odcinka, który w znacznej mierze upłynął pod znakiem namiętności, cielesności i seksualności – począwszy od bujającej w obłokach Offred, która wspomina swoje łóżkowe przygody z Nickiem. Swoją drogą, chłopak jest postacią, która niezmiernie mnie irytuje – pomijając fakt, iż stał się chyba jedynym przyjacielem głównej bohaterki, zdaje się zupełnie nie mieć wyrazu i charyzmy. Jego wiecznie skwaszona i za każdym razem identyczna mina, co jakiś czas zaczyna działać mi na nerwy – tym bardziej, że Nick stał się jedną z ważniejszych postaci, wobec czego oczekiwałabym od aktora nieco większego zaangażowania w rolę.
Mimo wszystko był to, zdaje się, najlepszy odcinek do tej pory, a to głównie za sprawą zwrotów akcji i samej swojej nieprzewidywalności. Do samego końca nie wiedziałam, po co tak naprawdę przyjechali Meksykanie, przez co moje zaskoczenie było niemal równe zaskoczeniu Offred. Już wcześniej istniały jakieś podejrzane przesłanki, które zwróciły moją uwagę – na przykład ciotka Lydia, która nagle, bez większego powodu staje się miła dla podręcznych. Skoro już wiadomo, iż stały się one towarem na sprzedaż, wszystkie te sygnały szybko nabierają sensu, przybierając formę pożegnania. Aż dziwne, że w tak twardej i okrutnej kobiecie znalazło się odrobinę ludzkich emocji, to też niewątpliwa nowość serialu.
Sam wątek z Meksykanami jeszcze bardziej uwypuklił koszmar podręcznych. Okazało się, że reszta świata w dalszym ciągu funkcjonuje normalnie, a kobiety w innych krajach mają swoje prawa. Scena, w której podręczne wchodziły do sali bankietowej i prezentowały się zgromadzonym niczym jakieś przedmioty na aukcji czy zwierzęta w zoo, była naprawdę przejmująca i wręcz absurdalna, a nazywanie ich „uszkodzonymi egzemplarzami” (bo wstyd pokazać gościom dziewczynę z odciętą ręką lub wyłupionym okiem), to najsilniejsze słowa, jakie usłyszałam w serialu do tej pory. Zadziałało to na mnie znacznie bardziej niż dotychczasowe ceremonie, zachowanie Waterfordów w stosunku do June i sama jej codzienność. Choć im również nie można odmówić okrucieństwa i niedorzeczności, dopiero teraz uderzyło mnie to, jak przerażający los spotkał podręczne Gileadu. Najgorsze jest to, że reszta świata chyba nie zamierza nic z tym zrobić – przeciwnie, inspiruje się pomysłem twórców Republiki i prawdopodobnie przeniesie go na grunt własnych krajów, gdzie również istnieje problem bezpłodności.
I wreszcie: głos zabrała sama Offred. Mniej więcej od połowy odcinka spodziewałam się jakiegoś przełomu, bo jej desperacja zaczynała być coraz bardziej widoczna. I rzeczywiście, dziewczyna postanowiła podzielić się swoimi spostrzeżeniami z przedstawicielami Meksyku na temat tego, jak traktowane są podręczne. I tego, jak odległy od raju na ziemi jest ten system. Było to tym gorsze, że bohaterka wyznawała wszystko przerażająco spokojnym tonem głosu, a jej opowieść (w tym momencie po raz pierwszy naoczna i snuta w fabule bieżącej, a nie tylko w retrospekcjach) przyprawiała o ciarki na plecach. June po raz pierwszy odważyła się mówić i wybrzmiało to jeszcze silniej i mocniej, niż mogłabym się spodziewać. A jakby widzom było mało – w tym momencie zaproponowano tezę, która wywraca świat bohaterki do góry nogami – jej mąż żyje i może się z nią skontaktować. Wiadomość pozostawiła June w otępieniu i muszę przyznać, że mnie też. Od razu narodziła się lawina pytań – gdzie jest Lucas, jaka jest jego rola w nowym świecie, dlaczego nie próbował skontaktować się z żoną wcześniej, co się naprawdę stało w lesie, w którym ich rozdzielono na dobre...? Podejrzewam, że wszystkie odpowiedzi (o ile w ogóle) poznamy raczej w kolejnym sezonie – do końca bieżącego pozostało już stosunkowo niewiele czasu. Ale ciekawość wzrosła – najchętniej już teraz włączyłabym kolejny odcinek.
Serial The Handmaid's Tale nieustannie się rozwija, a jego postaci i wątki tylko na tym zyskują. Mimo iż nie ma tu wiele widowiskowej akcji bieżącej, czuję się zaangażowana w wydarzenia rozgrywające się na ekranie w stu procentach. Odcinek numer 6 był jednym z najciekawszych, stąd też do ósemki dopisałabym duży plus.
Źródło: zdjęcie główne: Hulu
Poznaj recenzenta
Michalina ŁawickaDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat