fot. Nintendo
The Pokémon Company miało już mnóstwo okazji, by wynieść serię Pokémon na zupełnie nowy poziom. Trudno jednak nie odnieść wrażenia, że dotąd tego nie wykorzystano — kolejne odsłony były bardzo zachowawcze, jakby twórcy doskonale wiedzieli, że marka i tak się sprzeda, więc nie trzeba silić się na większe zmiany. Tegoroczna część, Pokémon Legends: Z-A, wykonuje krok w dobrą stronę, choć trudno mówić o rewolucji, na którą niektórzy liczyli.
Akcję Pokémon Legends: Z-A osadzono na terenie jednego miasta, fikcyjnego Lumiose City, wyraźnie inspirowanego Paryżem. Główny bohater lub bohaterka zostaje trenerem z przypadku, wybiera swojego startera i staje do rywalizacji w turnieju, stopniowo wspinając się po szczeblach kariery. Fabuła nie jest odkrywcza. Mimo starań twórców i kilku ciekawszych momentów raczej nie porywa. Szczególnie daje się we znaki sam początek, w którym jesteśmy zasypywani ogromem ekspozycji oraz dialogami, których nie można pominąć. Trzeba się liczyć z tym, że pierwsze 2–3 godziny to chodzenie „po sznurku” i słuchanie banałów o tym, kim są trenerzy Pokémon i na czym polegają ich zmagania. To szczególnie frustrujące dla osób, które grają w tę produkcję od lat i słyszały to wszystko wielokrotnie.
Na szczęście, gdy twórcy wreszcie puszczają naszą rękę, gra robi się zdecydowanie lepsza. Rozgrywka wciąż jest szalenie uzależniająca. Eksplorowanie Lumiose City, pojedynki z trenerami i przede wszystkim kolekcjonowanie stworków to znany od lat „gameplay loop”, który nadal potrafi wciągnąć na długie godziny. Regularnie łapałem się na tym, że odkładałem wyłączenie konsoli o kilka, a nawet kilkanaście minut, chcąc złapać jeszcze jednego Pokémona lub stoczyć kolejny pojedynek.
Największą zmianą w Pokémon Legends: Z-A jest odejście od klasycznego, turowego systemu walki. Tym razem starcia odbywają się w czasie rzeczywistym, choć umiejętności naszych Pokémonów nadal wybieramy ze znajomo wyglądającego menu. Na pierwszy rzut oka nie brzmi to jak rewolucja, ale w praktyce ma ogromny wpływ na gameplay. Dotychczasowe taktyki często przestają działać, bo teraz kluczową rolę odgrywają czasy odnowienia oraz szybkość naszych stworków. Czasami bardziej opłaca się użyć pozornie słabszej umiejętności, by uprzedzić ruch przeciwnika. Rezygnacja z oddzielnych aren ładowanych przed walką dodała starciom dynamiki. Podobnie zresztą jak łapanie Pokémonów — teraz jest szybsze i po prostu przyjemniejsze.
Poziom trudności, podobnie jak w poprzedniczkach, jest raczej dość niski i po przyzwyczajeniu się do zmodernizowanego systemu walki gra się dość lekko i przyjemnie. Są jednak wyjątki. Niektóre starcia z bossami mogą dać się we znaki, a w strefach możemy natknąć się na Alfy, czyli potężniejsze warianty charakteryzujące się większymi wymiarami, wyższymi poziomami i czerwonymi ślepiami. Walki z nimi potrafią stanowić wyzwanie, a na dodatek Pokemony tego typu są bardzo agresywne i gdy nas dostrzegą, to będą nas ścigać.
Osadzenie akcji w jednym mieście to miecz obosieczny. Z jednej strony przemieszczanie się jest bardzo szybkie, nawet bez korzystania z ekspresowej podróży, więc nie tracimy czasu na bieganie tam i z powrotem. Z drugiej jednak chciałoby się, by Lumiose City miało więcej życia. W obecnej formie przypomina makietę z kartonu — i to nie tylko przez płaskie, dwuwymiarowe tekstury okien czy balkonów. Atrakcji jest stosunkowo niewiele: strefy łapania Pokémonów (nocą zmieniające się w areny walk), kawiarnie, sklepy oraz dachy, na które możemy się wspinać w poszukiwaniu przedmiotów i niektórych gatunków. Od czasu do czasu trafimy też na zadania poboczne, które jednak najczęściej są bardzo schematyczne — przynieś przedmiot, złap konkretnego Pokémona itd. Zdarzają się oczywiście ciekawsze wyjątki, ale to rzadkość.
Mimo tego Pokémon Legends: Z-A potrafi dać naprawdę dużo frajdy, a gameplay jest angażujący. Nie zmienia to jednak faktu, że Game Freak ponownie nie popisało się w warstwie technicznej — i z każdym rokiem coraz trudniej to usprawiedliwiać. Owszem, gra na Nintendo Switch 2 wygląda lepiej niż poprzednie odsłony i działa w 60 klatkach na sekundę, ale nadal odstaje od wielu produkcji (nawet ze starego Switcha). Projekty niektórych megaewolucji są... dość leniwe (choć przyznaję, że przy Mega Starmie trudno się nie uśmiechnąć!). Wciąż też nie doczekaliśmy się choćby szczątkowego voice actingu — żaden dialog ani cutscenka nie zostały udźwiękowione. Polskiej wersji językowej również brak, choć w świetle niedawnych zapowiedzi Nintendo być może kiedyś się to zmieni i w 2026 roku otrzymamy aktualizację — zobaczymy, czas pokaże, cytując klasyka.
Wszystkie te techniczne niedostatki nie raziłyby aż tak, gdyby chodziło o niezależną produkcję tworzoną przez niewielkie studio. Ale mówimy o Pokémonach — marce globalnej, sprzedającej się w milionach egzemplarzy i zarabiającej gigantyczne pieniądze.
Nie da się ukryć, że Pokémon Legends: Z-A to krok w dobrą stronę. Nowy, bardziej dynamiczny system walki wypada świetnie, a zdobywanie coraz wyższych rang i uzupełnianie Pokédexu daje masę frajdy i potrafi wciągnąć na długie godziny. Połowiczna przesiadka na Nintendo Switch 2 była znakomitą okazją do wprowadzenia większych zmian w technikaliach i oprawie audiowizualnej — takich, które mogłyby realnie zachęcić graczy do nowej konsoli. Tymczasem dostaliśmy raczej zwykłą, a nie mega ewolucję — odsłonę wyglądającą i działającą lepiej, ale o nowej jakości nie ma mowy.
Poznaj recenzenta
Paweł Krzystyniak