Pozostawieni: sezon 3, odcinek 4 – recenzja
Pozostawieni znów przesuwają granicę tego, co i ile można pokazać w tym świecie. Tym razem i bohaterowie, i widzowie zostali poddani trudnej próbie cierpliwości.
Pozostawieni znów przesuwają granicę tego, co i ile można pokazać w tym świecie. Tym razem i bohaterowie, i widzowie zostali poddani trudnej próbie cierpliwości.
Take on me
Take me on
I’ll be gone
In a day or two
Wyjazd do Australii to spora przeprawa. To prawie 15 godzin lotu samolotem, a wylatując w niedziele wieczorem, przylatujemy dopiero we wtorek rano. Może się nam więc pomylić, że Nagłe Odejście nie wydarzyło się tam 14, lecz 15 października właśnie przez znaczną różnicę czasową dzielącą dwie półkule ziemskie. Zresztą Australia w ogóle jest miejscem dziwacznym – to ogromna wyspa jakby zupełnie oddzielona od całej reszty świata. Głowa państwa urzęduje tam dosłownie na drugim końcu globu, jej mieszkańcy jeżdżą po lewej stronie ulicy, a większość powierzchni tego kraju zajmują pustynie i stepy. Gdyby wszyscy Australijczycy zniknęli 14 października, nie stanowiliby oni nawet 20% wszystkich ofiar. To brzmi tak, jakby Australia była najbardziej absurdalnym miejscem na Ziemi!
I chyba jest to idealne miejsce, by znów zwariować. Szczególnie podatni są na to Garveyowie, których splot okoliczności w końcu sprowadził w to samo miejsce. Tym razem obserwujemy jednak historię z perspektywy tego młodszego, dla którego nie są to wymarzone wakacje. Wręcz przeciwnie – eskapizm to coś, w czym Kevin się wyspecjalizował, najpierw opuszczając Mapleton, potem próbując popełnić samobójstwo i ostatecznie wyjeżdżając z Norą, zostawiając istotne obowiązki szeryfa daleko za sobą. Wewnętrzny reset jednak nie jest dany naszemu bohaterowi, bo dokładnie w sekundzie, gdy opuszczany jest przez swoją ukochaną rozpoczyna się nowa gra z umysłem Kevina… a także umysłami widzów.
Oczywiście podważanie najprostszych zasad funkcjonowania świata to jeden z ulubionych pomysłów twórców The Leftovers. I po tylu latach to wciąż może zaskakiwać, choć bohaterowie muszą zderzać się zawsze z brutalną rzeczywistością – to wszystko dzieje się w ich głowie. Tym bardziej dziwi postawa Nory ślepo wierzącej w eksperymentalną metodę, dzięki której możliwe jest przeniesienie się w miejsce, gdzie znajdują się „tamci”. Nie zniechęca jej nawet sceptycyzm samych organizatorów przedsięwzięcia – jakie są przecież szanse, że miejsce, do którego się przenieśli umożliwia normalne życie? Ale z drugiej strony desperacja Nory jest zrozumiała, a jej poglądy zostały już wyłuszczone w odcinku poświęconym jej osobie – to ona została opuszczana, a to życie nie jest miejscem dla niej. Poczuła to tym mocniej, gdy przygarnięte przez nią dziecko zostało jej odebrane, a Kevin – mający swoją starą i nową rodzinę przy sobie – nie walczył o nie. To rozdarcie staje się punktem zapalnym dla Kevina i Nory, którzy postanowili urządzić sobie apokalipsę odrobinę wcześniej.
Trudno jednak nie ulec wrażeniu, że w dużej mierze odcinek G’Day Melbourne stanowi pewnego rodzaju zapychacz. Wciąż mówi bardzo dużo o naszych bohaterach i ostatecznie ich przeżycia stają się istotnymi elementami rodzącymi konflikt między nimi, lecz są to powtarzające się wątki. Szaleństwo Kevina i wątpliwości Nory – to cechy wpisane w te postaci; ich intensywna eksploatacja nie jest dobrym pomysłem, szczególnie przy tak małej liczbie odcinków. To także wprowadzanie widzów w dokładnie te same rejony, co wcześniej. Choć Pozostawieni w tym odcinku znów zasiali niepewności, to bardzo szybko zostały one rozwiane w tradycyjny dla siebie sposób – albo poprzez racjonalne myślenie, albo ironię. Nawet tak istotne pytanie, jak wybór między wyleczeniem raka a zabiciem dziecka, nie do końca wybrzmiało, choć starcie pragmatyzmu z oddaniem to jeden z istotnych elementów świata wykreowanego przez Perrottę i Lindelofa. Ale dzięki temu dowiedzieliśmy się, co doprowadziło do samospalenia w poprzednim odcinku.
Łączenie luźnych wątków staje się wręcz obsesją twórców. To zrozumiałe – nad twórcą Lost wciąż wisi widmo tego serialu ze wszystkimi jego grzechami. Lindelof z jednej strony dokręca więc śrubę i mnoży wątki, z drugiej stara się ten mikrokosmos usprawiedliwić, sprawić, by był bardziej realny. I to działa głównie dzięki wybornemu scenariuszowi, który relacje bohaterów do samych siebie i do świata stawia znacznie wyżej niż ukazywane wydarzenia, które są ledwie polem dla rodzącego się końca świata w sercach tych postaci. Pytanie tylko, jak długo będzie to skuteczne. Granica jest niezwykle cienka.
Poznaj recenzenta
Jędrzej SkrzypczykDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat