Saturday Night – recenzja filmu
Jasonowi Reitmanowi w Pogromcach duchów nie do końca wyszło odwołanie się do nostalgii widzów. W Saturday Night nie popełnia na szczęście tych samych błędów.
Jasonowi Reitmanowi w Pogromcach duchów nie do końca wyszło odwołanie się do nostalgii widzów. W Saturday Night nie popełnia na szczęście tych samych błędów.
Jeśli choć trochę interesujecie się światem rozrywki, niewątpliwie słyszeliście o emitowanym do dziś programie rozrywkowym Saturday Night Live. Telewizja zmieniła się od momentu emisji pierwszego odcinka show, ale jeszcze nie tak dawno uważano, że SNL ma realny wpływ na amerykańskie społeczeństwo. W programie kreowano nowe trendy, promowano talenty aktorskie i muzyczne, ale przede wszystkim stwarzano okazję do wyzbycia się purytanizmu, położenia większego nacisku na hedonizm, zerwania z tabu, odwrócenia ról genderowych i całego mnóstwa innych namiętności, przekraczających wcześniej ustanowione standardy.
Nie zapominajmy, że to show satyryczne, a jak to bywa z humorem – różnie go odbieramy. Osobiście nie jestem wielkim fanem tej formuły, ale też nie ukrywam, że mam słabość do nostalgicznych hołdów i filmów tak pieczołowicie podchodzących do odwzorowania lat, w których rozgrywa się akcja. Jason Reitman, wychowany na Saturday Night, po Pogromcach duchów znów wziął się za ważny dla siebie projekt. Opowiedział historię ludzi, z którymi ściśle współpracował jego ojciec, Ivan.
Niesamowicie dokładnie odwzorowano realia ówczesnej telewizji i elementy charakterystyczne dla lat 70. Jednak najbardziej zaskakujący okazał się casting. Cory Michael Smith jest podobny do Chevy’ego Chase’a – i tak samo charyzmatyczny, więc trudno oderwać od niego wzrok. Wygrzebany skądś Matt Wood wygląda niemal identycznie jak John Belushi. Mógłbym tak wymieniać dalej, ale nie starczyłoby mi atramentu w piórze. Nie ma tu bowiem aktora, który odstawałby od reszty. Wszyscy doskonale przypominają postaci, w które się wcielają, a to uwiarygadnia historię. Jeśli dodamy do tego osadzenie akcji w ciągu jednego dnia i historię rozgrywającą się półtorej godziny przed emisją pierwszego programu Saturday Night, całość zyska niemal dokumentalny sznyt. Dla jednych będzie to ogromna zaleta, dla innych zaś może okazać się to nieco kłopotliwe (o czym napiszę za chwilę).
Nad show pracują bardzo młodzi ludzie – na czele z producentem i pomysłodawcą Lornem Michaelsem (w tej roli bardzo dobry Gabriel LaBelle). To pokolenie wychowane na telewizji i głodne nowych pomysłów, które pragnie zrobić krok naprzód. Nie chce już programów, takich jak te realizowane przez Pana Telewizję, Miltona Berle’a (w tej roli wspaniały epizod J.K. Simmonsa). Ma świadomość, że to trąci myszką. Połowa lat 70. to w końcu odpowiedni czas na napisanie nowego rozdziału. Problem w tym, że młodzi ludzie tak naprawdę nie wiedzą do końca, jak ma wyglądać ta zmiana. A są chwilę przed debiutem.
Jest jakiś zarys – plan na scenografię, skecze i występy muzyczne – ale wszystko się sypie. Obserwujemy zatem moment przed wielkim wybuchem. Nieprzypadkowo film Reitmana przyrównywany jest w swojej strukturze do narodzin dziecka – mam nadzieję, że kobiety mi wybaczą. Nie znam się na rodzeniu dzieci, ale metafora łącząca seans Saturday Night z bólami porodowymi bardzo mi się spodobała. Ciekawe jest obserwowanie tego strachu, niepewności i wszechobecnego chaosu, który w tym przypadku jest mocno kontrolowany przez reżysera. Chociaż wyobrażam sobie, że dla części osób będzie to kłopotliwe i wpłynie na odbiór całości. Istnieje jednak szansa, że większość kupi ten pomysł i dodatkowo doceni osadzenie akcji w jednym miejscu i jednego dnia. Co ciekawe, twórca pilnował tego, by akcja przebiegała niemal w czasie rzeczywistym. Mocno skupił się na szczegółach i napisał list miłosny do telewizji.
Jasne, sam niekiedy byłem zmęczony prowadzoną narracją i nadmiarem postaci, ale to jest chyba cena, którą trzeba zapłacić za tak obraną konwencję. Jakbyśmy nie oceniali tych decyzji, pozwoliły one na to, by w sposób namacalny doświadczyć tworzącej się historii telewizji, nieokrzesanego Nowego Jorku, kotłujących się ambicji i ogromu niepewności, który towarzyszył niemal wszystkim, łącznie z władzami stacji NBC. Czy można się dziwić Garrettowi Morrisowi, że cały czas zastanawiał się, co robi w tym miejscu? Czy Belushi świadomy swojego ogromnego talentu nie miał prawa czuć się dziwnie w kostiumie pszczoły? Czy Dan Aykroyd (mimo wysportowanego ciała) z miejsca miał się zgodzić na występ w przykrótkich szortach? Czy Chevy Chase mógł wiedzieć, że stanie się legendą telewizji po parodii programu informacyjnego? Saturday Night to ogromny kocioł. Jego chaotyczna formuła będzie się podobać zwłaszcza tym, którzy są podatni na nostalgię i lubią zaglądać za kulisy telewizji.
Saturday Night stanowi wyjątkowe połączenie komedii i thrillera, bo liczne sytuacje potrafią wywołać napięcie. Musicie mieć świadomość, że w filmie obecny jest humor charakterystyczny dla SNL, więc czasami będzie okazja do pośmiania się, ale w większości będzie sucho. I za to też należą się brawa dla reżysera, który kapitalnie dopasował klimat dzieła do programu, o którym opowiada.
Poznaj recenzenta
Michał KujawińskinaEKRANIE Poleca
ReklamaDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1972, kończy 53 lat
ur. 1977, kończy 48 lat
ur. 1971, kończy 54 lat
ur. 1992, kończy 33 lat
ur. 1973, kończy 52 lat