Studio: sezon 1, odcinek 10 (finał sezonu) - recenzja
Pierwszy sezon Studia to już historia. Serial produkowany przez Setha Rogena na ogół trzymał bardzo wysoki poziom. Jednak odcinek dziewiąty, delikatnie mówiąc, nie porwał, a jego kontynuacja jest niewiele lepsza.
Pierwszy sezon Studia to już historia. Serial produkowany przez Setha Rogena na ogół trzymał bardzo wysoki poziom. Jednak odcinek dziewiąty, delikatnie mówiąc, nie porwał, a jego kontynuacja jest niewiele lepsza.

Odcinek dziesiąty Studia miał nas zabrać na zaplecze wielkiego filmowego konwentu organizowanego w Las Vegas. Szkoda tylko, że twórcy znów zdecydowali się postawić bardziej na narkotykową groteskę aniżeli kolejną fajną sekwencję dla kinofilów. Zmarnowano tutaj ogromny potencjał. Przecież aż się prosiło o pokazanie od kulis CinemaCon, można było zaprezentować masę wspaniałych cameo, wymyślić naprawdę trafne żarty na poziomie tych z wcześniejszych epizodów. Dwa ostatnie odcinki wyglądają tak, jakby na samym końcu zabrakło weny. Do tej pory można było obśmiewać całą branżę kinową, aż tu nagle ostre hamowanie i przełożenie wajchy na komedię niskich lotów.
Z występów gościnnych najlepiej w tym finale wypadł Dave Franco. Aktor nawiązał kilka razy do swojej gry w filmie Iluzja, zaprezentował też odrobinę swojego kunsztu. Scena, w której najpierw zalicza totalny odlot, a potem wychodzi na scenę z kamienną miną i prezentuje swoją wielką improwizację, jest najjaśniejszym elementem finału. Co tylko potwierdza, jak słabe było to ostatnie dwadzieścia minut pierwszego sezonu. Zoe Krawitz, która była świetna w odcinku ósmym, nie wniosła zupełnie nic ciekawego.
Nieco absurdalny jest także rozkład akcentów. Epizod jest krótki (19 minut i to razem z opowiedzeniem, co działo się w poprzednim odcinku) i mało treściwy. Sam konwent filmowy jest potraktowany po macoszemu, to raptem kilka nic nieznaczących zdań. Krawitz mówi przez 10 sekund, grana przez Catherine O'Harę Patty także, choć tu akurat jest pewien element humorystyczny (mocno naciągany). Potem następuje kolejna przemowa, której nawet nie widzimy, a następnie sam Matt Remick, grany przez Rogena, wychodzi na scenę. Wielką siłą tego serialu było to, że obśmiewał Hollywood, ale starał się nie robić głupków z fanów, nie chciał ich ośmieszyć. Tymczasem teraz szef studia wychodzi na scenę i zaczyna obściskiwać się z kompletnie anonimowymi dla widowni ludźmi. Następnie upada na twarz. A widzowie przyjmują to jak wydarzenia najzwyklejsze w świecie. I jeszcze na koniec daje się wciągnąć we wspólne śpiewanie. Przerysowanie osiągnęło nieakceptowalny poziom. Groteskowość wjechała zbyt mocno.
Studio zalicza fatalną końcówkę, jednak nie można przez jej pryzmat ocenić źle całego sezonu. To było kilka naprawdę udanych tygodni. Co środę Rogen oferował rozrywkę na bardzo wysokim poziomie. Siedem z dziesięciu odcinków otarło się o perfekcję (z perspektywy czasu dwa być może nawet ją osiągnęły), a to znaczy, że pierwszy sezon należy uznać za jak najbardziej udany.
Niezmiennie polecam Wam Studio i z niecierpliwością czekam na dalsze przygody Matta Remicka. Seth Rogen po sukcesie premierowego sezonu nie powinien spocząć na laurach. Oby wpadło mu do głowy kilka nowatorskich pomysłów na poziomie. I oby ograniczył do minimum żarty typu "Zoe Krawitz obsikuje własne spodnie", bo to naprawdę nie jest humor, do którego Studio przyzwyczaiło widzów.
Poznaj recenzenta
Jakub Jabłoński


naEKRANIE Poleca
ReklamaKalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1965, kończy 60 lat
ur. 1986, kończy 39 lat
ur. 1980, kończy 45 lat
ur. 1933, kończy 92 lat
ur. 1972, kończy 53 lat

