Synonimy - recenzja filmu [Nowe Horyzonty 2019]
Data premiery w Polsce: 11 października 2019Synonimy to film tak przepełniony mylnymi tropami, że po seansie w naszych głowach zrodzi się pytanie fundamentalne: czy właśnie obejrzeliśmy kawał dobrego kina? A może jednak mieliśmy do czynienia z ekranową wydmuszką? Jakkolwiek odpowiesz, będziesz miał sporo racji.
Synonimy to film tak przepełniony mylnymi tropami, że po seansie w naszych głowach zrodzi się pytanie fundamentalne: czy właśnie obejrzeliśmy kawał dobrego kina? A może jednak mieliśmy do czynienia z ekranową wydmuszką? Jakkolwiek odpowiesz, będziesz miał sporo racji.
Paryskie mieszkanie, wszystkie drzwi otwarte na oścież, na zewnątrz zimno jak diabli. Trafiliśmy tu prosto z ulicy, podążając za tajemniczym mężczyzną z plecakiem. Po chwili ten rozbiera się do naga, bierze prysznic, ktoś kradnie mu ubrania. Rozgorączkowany bohater zaczyna biec, mijając kolejne pomieszczenia, udając się na klatkę schodową, waląc do drzwi sąsiadów. Oto Izraelczyk Yoav (Tom Mercier), młody i atrakcyjny przybysz z zupełnie innego świata. Kim jest? Jaka kryje się za nim historia? Co właściwie robi w stolicy Francji? W miarę rozwoju opowieści związanych z nim pytań pojawi się jeszcze więcej. Niektóre z nich będą miały znaczenie zasadnicze, inne tylko fasadowe. Rozdźwięk pomiędzy wyobrażeniem tudzież wymysłem a rzeczywistością to bowiem najważniejszy fundament filmu Synonimy, laureata Złotego Niedźwiedzia z tegorocznego Berlinale. Reżyser Nadav Lapid obudowuje fabułę gąszczem mylnych tropów, ukrytych znaczeń i wizualno-słownych gier, które chce prowadzić z widzem. Gdzieś na przeciwległym biegunie swoich zamiarów twórca stawia pytania o naszą tożsamość, nieprzypadkowo wykorzystując w tym celu francuski pejzaż kulturowej wieży Babel. Jest tu również sporo wątków autobiograficznych i ironiczny komentarz do afirmacji zachodnioeuropejskiego stylu życia. Zdołasz się w tym wszystkim połapać? Jeśli tak, wyjdziesz z kina zachwycony. Jeśli nie, Twój poziom irytacji przekroczy wszelkie granice.
Zziębniętego Yoava ratują wyjątkowo dobrotliwi sąsiedzi: Caroline (Louise Chevillotte) i Emile (Quentin Dolmaire) - nie dość, że wspomagają nieszczęśnika nowymi ubraniami, to jeszcze wsadzają mu do ręki okazały plik banknotów. Nie wiemy, czy niespełniony literat i orkiestrowa oboistka są rodzeństwem czy może parą. Nie mamy pojęcia, czy pomagają mężczyźnie powodowani chrześcijańską miłością bliźniego czy jakąś obłąkaną fascynacją. Tę przecież okazują Yoavowi na każdym kroku, a to wydobywając z niego życiowe historie, a to zdradzając przejawy cielesnego pożądania. Sęk w tym, że główny bohater jedynie pozoruje przywiązanie do nowo poznanych Paryżan. Im więcej go na ekranie, tym częściej będzie pojawiało się w nas przypuszczenie, że to wypisz wymaluj szaleniec. Przechadzając się ulicami francuskiej stolicy w musztardowym płaszczu recytuje niezwiązane ze sobą słowa, wypowiadane w kompletnie niezrozumiałym kluczu, jakby hołdował słynnemu kodowi z Bladego ognia Nabokova. "Książęta, księżne, hrabiowie, hrabiny, nie patrz w górę" - powie ni to sam do siebie, ni to do nas. Pochodzi z Izraela, a jednak ma awersję do używania języka hebrajskiego. W trakcie swojej paryskiej wędrówki trafi nawet do mieszkania reżysera-zboczeńca, który każe mu się pieścić przed okiem kamery. Pasażer na modłę Iggy'ego Popa czy raczej nowy zbawca narodów, który przygotowując się do uzyskania obywatelstwa, wzywa do boju, przywołując słowa Marsylianki? Prawda zdaje się leżeć gdzieś pośrodku.
Nie istnieje jeden klucz interpretacyjny dzieła Lapida - gdyby tak było, jego wartość artystyczna byłaby znikoma. Największa siła Synonimów to rozpisanie tej historii pod dyktando alogiczności i wieloznaczności, jakbyśmy mieli tu do czynienia z wędrówką rozpoczętą w Paryżu, poprowadzoną przez meandry umysłu twórcy, a zakończoną poza doświadczeniem zmysłowym. Możesz czytać tę opowieść przez pryzmat europejskiego tygla kulturowego i jego wpływu na poczucie narodowej tożsamości. Nie będziesz w błędzie, jeśli w filmie dostrzeżesz symbolikę ciała i duszy, zanurzoną w pytaniu o trwałość ludzkiej natury - nasz organizm to tylko narzędzie, duszę można zatracić. Zasadne stanie się spoglądanie na tę historię oczami reżysera, byłego żołnierza i filozofa, który krytykuje politykę swojego kraju, pokazując, jak wojskowe doświadczenie przetrąca żywiołowość i płomienne nadzieje drzemiące w młodych umysłach. Są tu nawiązania do mesjańskiego posłannictwa, refleksji nad Republiką Francuską, zagrożeń związanych z globalizacją, antysemityzmu i szczęścia jako sensu życia. Wszystko podane razem w ramach narracyjnego wywaru, którym można się zachłysnąć. Może jednak wcale nie chodzi o to, byśmy szukali jedynie słusznych odpowiedzi i znaczeń? Może ważniejsze są tytułowe synonimy, zamienniki i ekwiwalenty, które określają nasze niedoskonałe istnienie? Lapid zdaje się uczyć, że droga do celu jest istotniejsza od miejsca, do którego dotrzemy. Poszukuj, nawet jeśli twoje zamiary zostaną odczytane jako zwyczajna prowokacja.
Problem polega na tym, że sposób prowadzenia narracji przez reżysera staje się dla niego samego mieczem obosiecznym. Z niejasnych przyczyn jedne wątki zostają wyeksponowane bardziej, inne mniej - nie widać w tym starannie przemyślanego planu; czasami odniesiemy wrażenie, że akcją rządzi chaos. Tak, pełno tu surrealistycznego humoru, jednak ten nie jest w stanie przykryć tanich realizatorskich sztuczek i, co może najbardziej zaskakujące, faktu, że film o tożsamości sam własnej tożsamości nie jest w stanie jednoznacznie określić. Garść kina kontestacji, szczypta arthouse'u, powidoki francuskiej Nowej Fali; jedno wielkie pożenienie konwencji i stylów, asekuracyjnie pączkujące pod szyldem ekranowego eksperymentu. Czujesz się podirytowany, a później reżyser serwuje Ci takie perełki jak rozprawka nad kondycją izraelskiej duszy w czasie przypiekania panini czy programowanie umysłów imigrantów za pomocą odpowiedzi na takie pytania jak to, czy we Francji wolno uderzyć własną żonę. Oto Synonimy w pełnej krasie - doświadczenie przedziwne, niby nie z tej ziemi, a jednak aż do bólu o niej.
W czasie seansu niejednokrotnie odnosiłem wrażenie, że Lapid pragnie na ekranie naszkicować jakąś osobliwą zależność pomiędzy ciałem a językiem. W tej pierwszej płaszczyźnie korzysta on przede wszystkim z typowych dla arthouse'u ekspozycji i homoerotycznych ujęć, w czym sekunduje mu jeszcze genialny w roli Yoava, grający jak natchniony Mercier. W materii semantycznej reżyser pretenduje z kolei do miana ucznia wielu mistrzów - od Eco, Godarda i Deleuze'a po Chomsky'ego i Cortazara. Tutaj sam słownik, który chce nabyć protagonista, ma znaczenie drugorzędne; ważne, by nie ważył zbyt dużo. Może właśnie w tych słowach kryje się prawdziwy zamiar Lapida, który nadmiar treści chce rozładować ich pozorowaną lekkością? W końcu zderza on na ekranie przeróżne światy: apatycznych, choć na papierze szczęśliwych Francuzów z wyginającymi swoje ciała w konwulsyjnych uniesieniach, pukającymi do wrót ziemskiego Raju imigrantami. Niekiedy brakuje odpowiedniego katalizatora tego procesu, ale tę rolę może przecież pełnić jakiś ekwiwalent, synonim. Dzieło izraelskiego twórcy bez dwóch zdań jest trudne na poziomie interpretacyjnym i wymagające w aspekcie znalezienia drogi ucieczki z jego narracyjno-fabularnych labiryntów. Potrafi śmieszyć i zmusza do zadumy. To także wielka celebracja wolności - tak artystycznej, jak i tej naszej, przemielonej przez krajobraz współczesnego świata i rozciągniętej w imadle wszechobecnej traumy. Poszukuj. Oburzaj. Żyj.
Źródło: Zdjęcie główne: Guy Ferrandis/Arte France Cinema
Poznaj recenzenta
Piotr PiskozubDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1998, kończy 26 lat
ur. 1984, kończy 40 lat
ur. 1978, kończy 46 lat
ur. 1949, kończy 75 lat
ur. 1970, kończy 54 lat