Szogun: odcinki 1-8 - recenzja
Szogun to serial oparty na książce Jamesa Clavella. Możecie znać tę historię z kapitalnego miniserialu z 1980 roku. A nowa wersja to w skrócie: ciarki przechodzące po plecach, podziw, zachwyt, zdumienie i świadomość, że lepszego serialu w 2024 nie zobaczymy. Recenzja bez spoilerów!
Szogun to serial oparty na książce Jamesa Clavella. Możecie znać tę historię z kapitalnego miniserialu z 1980 roku. A nowa wersja to w skrócie: ciarki przechodzące po plecach, podziw, zachwyt, zdumienie i świadomość, że lepszego serialu w 2024 nie zobaczymy. Recenzja bez spoilerów!
Szogun to serial, na który nie jest przygotowany nikt – ani osoby znające książkę Jamesa Caviella, ani widzowie kultowego miniserialu z 1980 roku pod tym samym tytułem. Każdy, kto wejdzie do tego świata, będzie zdziwiony. Te odcinki gwarantują prawdziwą mieszankę emocji – zdumienia, podziwu, zachwytu. Można dojść do wniosku, że w 2024 roku lepszego serialu już nie zobaczymy. Na pewno pojawią się porównania do Gry o tron, bo działania polityczne i machinacje za kulisami wielkich wydarzeń często przywołują świat Westeros. Japończycy robią to jednak inaczej. Sprawiają, że Gra o tron blednie przy ich produkcji. Tutaj każdy detal, każde wypowiedziane słowo i każdy gest ma znaczenie. To jest inny poziom budowania narracji. W Szogunie chodzi o wiele aspektów, które łączą się w spójny obraz.
Szogun to nie serial, to doświadczenie! Na początku z perspektywy Johna Blackthorne'a (wzorowany na historycznej postaci Williama Adamsa) – czyli Anglika, który trafia do Japonii w 1600 roku – poznajemy specyficzność, piękno i jednocześnie brutalność tego świata i kultury. Chłoniemy każdy element serialu, stajemy się częścią gry w przyjaciół i wrogów. Tutaj każdy szczegół wychodzi z czegoś i dotyka odbiorcę (nawet gdy on nie do końca jest tego świadomy). To wymaga uważnego obserwowania i słuchania, bo w pewnym momencie możecie być w tej opowieści tak głęboko zanurzeni, że inaczej odbierzecie pewne wydarzenia. Przykładem może być metafora nawiązująca do jednego z pierwszych japońskich wierszy z VII wieku. Chodzi o to, że każdy z nas ma w sobie "wieniec ośmiu płotów", który chroni to, kim naprawdę jesteśmy, co myślimy i jakie mamy plany, od tego, co widzi świat zewnętrzny. A widzi on ukłony, uśmiechy, oddawanie szacunku, tradycje i przytakiwanie temu, co jest powszechnie uważane za stosowne. Wieniec ośmiu płotów oznacza też, że to, co widzimy na ekranie, nie zawsze jest oczywiste, jednoznaczne. Czekają na Was momenty zaskoczenia. Poczujecie ogromną frajdę, gdy wyłapiecie pewne niuanse dające do zrozumienia, w jakim kierunku zmierza akcja. Dzięki temu seanse kolejnych odcinków staną się jeszcze ciekawszym przeżyciem.
Świat na ekranie bywa piękny i porywający, by w kolejnej scenie nas przerazić. Twórcy pokazują, że tradycja i przemoc idą w parze niczym dwaj samurajowie na polu walki. Dają do zrozumienia, że być może nie do końca znamy Japonię. Teoretycznie ta dwoistość zawsze była pokazywana w popkulturze. Nie powinno to dziwić, prawda? Jednakże małżeństwo, Justin Marks i Rachel Kondo (kobieta jest pochodzenia japońskiego), sprawiło, że odkrywanie tego kawałka świata oczami Johna Blackthorne to doświadczenie transcendentalne. Tak jakby Kraj Kwitnącej Wiśni nabrał magii, której do tej pory nie znaliśmy. Podczas seansu pojawia się więc mieszanka różnych emocji, także zdziwienia i podziwu. To świadczy o kunszcie twórców, którzy czemuś znajomemu potrafili nadać charakter i świeżość. Chłoniemy każdy kadr, dialog, kostiumy i tę skrajną mieszankę piękna i brutalności, która sama w sobie staje się metaforą życia. A życie zdaje się nic nie znaczyć w Japonii z 1600 roku. Ale czy na pewno? Serial daje do myślenia pod wieloma względami. Nadaje wartość choćby relacji kogoś z wyższej rangi społecznej ze zwyczajnym ogrodnikiem.
Jako że miniserial z 1980 roku widziałem naprawdę wiele razy, obawiałem się, że znów obejrzę to samo, tylko w nowej wersji. Kocham Szoguna z tamtych lat, ale to, co telewizja FX (serial jest dystrybuowany przez Disney+) nam dostarcza, to coś nowatorskiego. Coś, co porusza w człowieku struny emocji, których nie był świadomy. Obie historie oparte są na tym samym pierwowzorze literackim – i choć bardzo się od siebie różnią, są jakościowo świetne. Tym razem na ekranie mamy więcej pana Toranagi. Toshiro Mifune był niezrównany w tej roli, ale wciąż miało się wrażenie, że to bardziej historia Blackthorne'a. W wersji z 2024 roku twórcy chcieli poświęcić więcej czasu tej kluczowej postaci w walce o tytuł szoguna. I udało im się to zrobić perfekcyjnie. Hiroyuki Sanada to aktor równie wielki jak legendarny Mifune, który wiele razy grał samurajów, ale na ekranie tworzy jedną z najlepszych kreacji w swojej karierze. Jedna ze scen w tych ośmiu odcinkach wywoła takie poruszenie, że jej nie zapomnicie. Takim sposobem nowy Szogun to historia zarówno Toranagai, jak i Blackthorne'a, który nadal wprowadza widza w ten świat – tak jak być powinno. Dziwnie, że Cosmo Jarvis w tej roli był pomijany podczas promocji. Jest on jednak największym zaskoczeniem Szoguna – jego charyzmę można by rozdzielić na kilka obsad seriali. To człowiek pełen skrajności. Daje popis, jakiego się nie spodziewałem. Każdy, kto zna Blackthorne’a, ma o nim pewne wyobrażenia (często kojarzone z Richardem Chambelainem z 1980 roku), ale Jarvis w tej roli jest inny – interesujący, fascynujący. Choć znam tego bohatera na pamięć, wydaje mi się, że wciąż poznaję go na nowo.
Cała obsada to perfekcja. Dwie główne postacie to motor napędowy historii, ale na każdym planie są perełki, o których trudno zapomnieć. Anna Sawai jako Mariko to idealny przykład, jak wykreować postać stonowaną i zarazem kipiącą emocjami. Tadanobu Asano to wymarzony Yabushige, który mota, kręci i gra na różne fronty. A Tokuma Nishioka (jako osoba najbliższa Toruandze) zaskakuje. Widać różnice między dwoma serialami, Shinnosuke Abe w roli Buntaro, męża Mariko, kreuje kogoś wieloznacznego, ludzkiego, z emocjami i głębią. Z miniserialu z lat 80. wielu widzów prawdopodobnie zapamiętało tego bohatera jako buca. Rozwój niektórych postaci i ich wątków pokazuje artyzm twórców, którzy doskonale wiedzieli, co chcą pokazać (lub dodać).
Gdy opublikowano pierwszy zwiastun w sieci, w polskich (i nie tylko) mediach społecznościowych pojawiły się komentarze dotyczące walczących kobiet. Niektórzy uważali, że to "kolejny woke serial", czyli coś popsutego, złego, poprawnego politycznie. Potwierdzam – tak, jest tutaj jedna scena, w której kobieta zabija prawie jak maszyna. A teraz ciekawostka: to Japonia w 1600 roku. W tym czasie działały tzw. kunoichi, czyli infiltratorki i zabójczynie. Trailer pokazał też, że Mariko stara się walczyć z grupą żołnierzy. Choć to nie jest już okres onna-bugeisha, czyli kobiet, które w bitwach walczyły obok samurajów, to niewiasty mające takie chęci i możliwości w XVI wieku wciąż trenowały walkę właśnie taką bronią, jaką włada Mariko, czyli naginatą. Kobiety z rodów samurajów (a Mariko i inne panie, które widzimy w serialu, z takich pochodzą) były w tej walce specjalnie szkolone. Na początku okresu Edo panie często brały naginaty w dłoń i czyniły nie mniejsze spustoszenie niż samurajowie katanami. Tego w serialu jeszcze nie ma. Znajdą się natomiast momenty, w których płeć piękna pokazuje pazur, zdolności manipulacyjne czy polityczny zmysł. I nie ma w tym absolutnie niczego, co jest niezgodne z faktami. Wiele tych postaci to perełki drugiego planu.
Twórcy odrobili zadanie domowe i doskonale ukazali kulturę japońską. Wydaje się, że dopracowali każdy szczególik. Nawet scena zwykłego parzenia herbaty ma znaczenie. Samuraj wykonujący seppuku i sekundujący mu kaishakunin (osoba ścinająca głowę) mówi nam więcej na temat tej bardzo specyficznej tradycji niż wiele filmów, które traktują to bardzo popkulturowo. Style walki, tradycje, zasady społeczne, polityka (oraz frakcje i ich podejście do walki między sobą), architektura, opowieści kurtyzany (a mówimy tutaj o artystce i tak zwanej tayū) o tym, że ich praca nie jest tylko fizyczna – to wszystko jest takie, jakie powinno być. Dopracowane, szczegółowe i zgodne z prawdą. Ba, nawet taki detal jak wymowa tytułu, o który walczą możnowładcy. Każda nacja wymawia go inaczej. Blachtorne mówi "szogun", ale już Japończycy zgodnie z prawidłową wymową: "siogun".
Nie nastawiajcie się na ciągły przelew krwi czy bitwy. To nie jest tego typu serial. To produkcja oparta na rozmowach, intrygach politycznych z twistami, relacjach i poznawaniu kultury przez pryzmat kogoś, kto jest obcy. To nie oznacza, że katana nie zostaje wyciągnięta. Wolałem jednak Was uprzedzić, bo wiem, jak nasze oczekiwania wpływają na odbiór dzieła. Dzięki temu możecie uniknąć rozczarowania. Nie wykluczam jednak, że w ostatnim odcinku zostaniemy zaskoczeni.
Dziennikarze dostali osiem z dziesięciu odcinków, ale już teraz mogę powiedzieć, że to najlepszy serial 2024 roku. I jest dużo materiału na 2. sezon! To doświadczenie niezwykłe, odświeżające i przenoszące do innego świata na poziomie, który rzadko odczuwamy w ostatnich latach w popkulturze. To tak, jakby promienie słońca przecinały się przez liście drzew, dając nadzieję na to, że seriale jeszcze mogą zadziwić.
Poznaj recenzenta
Adam SiennicaKalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1983, kończy 41 lat
ur. 1984, kończy 40 lat
ur. 1970, kończy 54 lat
ur. 1978, kończy 46 lat
ur. 1952, kończy 72 lat