Teoria wielkiego podrywu już od dawna nie zalicza się do świeżych produktów, które chciałoby się pochłonąć zaraz po premierze odcinka. Serial od lat używa tych samych sztuczek, które nieszczególnie śmieszą, wywołując w oglądającym poczucie stagnacji historii. I to nawet w epizodzie zawierającym dwa zmieniające życie bohaterów wydarzenia. Nieźle.
Już 11 sezon
The Big Bang Theory rozpoczyna się od rozwiązania cliffhangera z finału poprzedniej serii. Muszę przyznać, że ten głupawy początek w wykonaniu Sheldona oraz szczęśliwe zakończenie akcji „Oświadczyny Amy” nastroiły mnie bardzo pozytywnie do reszty seansu. Nie mogę napisać, że były to dobre złego początki, gdyż wstęp uplasował się na drugim miejscu w plebiscycie na najlepszą scenę epizodu, lecz nie mogę też napisać, by reszta jakoś szczególnie mnie poruszyła. W dużej mierze przez Howarda i Bernadette. Odczuwam deja vu oglądając ich wątek. Tylko jak oczekiwać świeżości po produkcji zaczynającej już 11 rok istnienia?
We wstępie scenarzyści pokazują nam romantyczną stronę Sheldona, tę, która troszczy się o Amy, tylko aby w kolejnych scenach zanegować to zachowanie. Doktor Cooper w jednym momencie mówi o tym, jak bardzo zależy mu na narzeczonej, a parę minut później, podczas spotkania z przyjaciółmi Amy (jak dobrze, że samą kolację pokazano zaledwie na chwilkę, bo to była mordęga), znów jest egocentryczny i można się zastanowić, czy to ten sam gość, który niedawno się zaręczył. Cała sytuacja jest zaś pretekstem, by jeszcze bardziej uczłowieczyć Sheldona. Na szczęście po kolacji było już lepiej, nawiązanie do Avengersów zawsze na plus, zresztą tak samo cameo Stephena Hawkinga – uczynienie tego naukowca mentorem Coopera jest jednym z lepszych pomysłów scenarzystów ostatnimi czasy.
Historia Howarda i Bernadette niemal w ogóle mnie nie poruszyła. Pojawia się tutaj kolejna wielka zmiana dla bohaterów (następna ciąża), ale problem jest taki, że fani
Teorii wielkiego podrywu już widzieli ten wątek. Więc uraczeni zostajemy kolejnym pokazem niepewności, zaprzeczenia i strachu młodych rodziców. Nawet pomimo, że scena w kuchni była najlepsza w całym epizodzie, to moje uczucia i tak są nieco mieszane. Gdzie tutaj jakieś miejsce na innowację?
Za tę będzie prawdopodobnie odpowiadał Raj. Wygląda na jedyną postać w serialu, która może się jeszcze w jakiś sposób rozwinąć. Nadal bardzo szkoda mi tego bohatera, choć na jego przygody nie patrzyło mi się z takim żalem, jak to pamiętam z zeszłego sezonu. Jakimś cudem właśnie w Hindusie upatruję największą nadzieję na ten sezon. To chyba świetnie pokazuje, jak bardzo ten serial się zmienił. Nawet Stuart ma dziewczynę (mam nadzieję, że twórcy zdecydują się ją pokazać. Słyszeć a widzieć, to jednak nie jest to samo).
Na koniec zostawiłem największą bolączkę The Proposal Proposal, czyli Leonarda i Penny. Ta dwójka stała się utrapieniem scenarzystów. W ogóle nie ma na nich pomysłu i naprawdę nie mam pojęcia, co można byłoby dla nich wymyślić. Oczywistą odpowiedzią wydaje się ciąża, ale przecież ten wątek jest już w serialu poruszany przez inną parę, a dublowanie nie wydaje się dobrym pomysłem. Tak więc Leonard i Penny się nudzą, tkwiąc w stabilnym, acz mało interesującym związku, a widzowie nudzą się z nimi.
Najnowsza odsłona
Teorii wielkiego podrywu jest tylko średnia. Jakoś wybitnie zła nie jest, ale dobrą też trudno ją nazwać. Ten serial powinien się już dawno skończyć, bo najlepsze, co miał do zaoferowania, już zaoferował. Produkcja ma jednak duże i oddane grono fanów, więc telewizja stara się wycisnąć z tej grupy jak najwięcej.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h