The Mandalorian: sezon 2, odcinek 1 - recenzja
The Mandalorian powrócił z 2. sezonem i pokazuje coś, czego fani Gwiezdnych Wojen jeszcze nie widzieli na ekranie.
The Mandalorian powrócił z 2. sezonem i pokazuje coś, czego fani Gwiezdnych Wojen jeszcze nie widzieli na ekranie.
Twórca The Mandalorian lubi bawić się konwencją i zabierać nas w mroczne zakamarki Gwiezdnych Wojen. Początek odcinka doskonale przypomina widzom o tym aspekcie serialu i pokazuje, że ten świat to nie tylko kolorowe planety i różnorodne rasy, ale też nielegalne walki, do których prowadzą ciemne uliczki ze ścianami pokrytymi wymyślnymi graffiti. Klimat jest więc budowany za pomocą prostego zabiegu i dalej sprawdza się wyśmienicie. Starcie Gamorrean na arenie, gangster chcący dostać zbroję Mando i krótka walka, która jest zapowiedzią istotnej zmiany w stosunku do pierwszego sezonu. Wcześniej można było odnieść wrażenie, że główny bohater nie jest tak twardym Mandalorianinem, za jakiego wszyscy go mają. W końcu oni są świetni w zabijaniu, a Din Djarin często dostawał łomot, co czasem wywoływało mieszane uczucia. Teraz jest inaczej. A do tego bohater nie zmiękł i finał wątku gangstera to potwierdza.
Nasz ulubiony duet trafia znów na Tatooine, czyli kultową planetę ze Star Wars, która w odróżnieniu od wizyty z pierwszego sezonu, nie jest tylko zwyczajnym fanserwisem. Ta wyprawa ma kluczowe znaczenie fabularne, bo jak słyszymy z ust samego Mando: chce on odnaleźć innych Mandalorian, aby pomogli mu w wypełnieniu misji, czyli oddaniu malca jego pobratymcom. Powrót na Tatooine to przede wszystkim kapitalna zabawa konwencją westernu. Ten moment, gdy Djarin powoli wjeżdża na ścigaczu do zapomnianego przez Moc miasteczka, spotkanie z szeryfem czy poznanie zagrożenia to doskonale przykłady. Dwóch rewolwerowców wyruszających na swoich "wierzchowcach" ku przygodzie. Brakowało jedynie jakiegoś ujęcia, jak Mando odjeżdża w stronę zachodzących słońc. Jon Favreau jako reżyser i scenarzysta odcinka świadomie bawi się takimi nawiązanymi, które nadają serialowi odrębną tożsamość.
QUIZ o The Mandalorian. Sprawdź, którym bohaterem jesteś!
Pozornie odcinek ma podobną strukturę co pierwszy sezon. To znaczy, że Mandalorianin ma "poboczną" misję, którą musi wykonać, by historia skierowała go na nowe tory. Trudno powiedzieć, czy cały 2. sezon będzie utrzymany w tej konwencji, ponieważ zadanie i jego okoliczności są związane z główną historią. Rozchodzi się o potwierdzenie plotki o roli Timothy'ego Olyphanta, który wciela się w szeryfa małego miasteczka zwanego Cobb Vanth. Postać doskonale znana z książek nosi zbroję legendarnego Boby Fetta, którą Djarin oczywiście chce dostać. Pierwsza scena, gdy po wejściu do baru widzimy Bobe, potrafi wywołać ciarki na plecach, bo wiemy już, co to oznacza. Twórcy nie spieszą się, pozwalają widzom zrozumieć, skąd ta zbroja się wzięła u stróża prawa. Sam Vanth doskonale wpisuje się w konwencję westernu, jak i całe zadanie, w którym Djarin mu pomaga. Vanth to miły dodatek, bo daje świadomość widzom, że jednak ta spójność pomiędzy mediami jest zachowana i przenosi postacie z książek do serialu. Zresztą każdy, kto oglądał serial Justified: Bez przebaczenia, wie, że Timothy Olyphant w roli szeryfa to strzał w dziesiątkę. Nawet jeśli siłą rzeczy to jest postać stereotypowa, to nie ma to znaczenia, bo aktor nadaje temu charakter.
Po raz pierwszy na ekranie widzimy coś, co prawdopodobnie zna każdy, kto widział Nową nadzieje. Historią odcinka jest bowiem polowanie na legendarnego smoka Krayt! Pamiętacie scenę z części IV z ogromnymi kośćmi potwora? Oto on, w pełnej, gigantycznej i zabójczej okazałości. Tego typu przygody czerpiące pełnymi garściami z konwencji westernu i kina fantasy dodają odcinkowi rozrywkowego charakteru. Z jednej strony mamy zjednoczenie miasteczka z Ludźmi Pustyni w jednym celu, co przecież samo w sobie nie jest jakieś niespotykane, bo fani Star Wars wiedzą, że obie nacje musiały ze sobą współżyć i choć często były konflikty, walki, tego typu rozwiązania też były możliwe. Z drugiej strony próba walki ze smokiem to czerpanie z tego, co możemy kojarzyć z gatunku fantasy, czyli starcia z typowymi popkulturowymi smokami, ale osadzonymi bardzo wyraźnie w świecie Gwiezdnych Wojen. Wygląda to fenomenalnie pod względem wizualnym, a niektóre rozwiązania, jak plucie kwasem przez smoka, potrafią zaskoczyć. Prawdopodobnie najlepszym i najbardziej znaczącym wątkiem jest jednak wykorzystanie scen do podkreślenia zmiany w Djarinie. To on finalnie zabija smoka praktycznie w pojedynkę, czyli w końcu mamy Mandaloriana, jakiego oczekiwaliśmy. Oczywiście samo pojawienie się potwora jest pewnego rodzaju fanserwisem, ale rzekłbym, że bardziej rozbudowanym, ponieważ jest to jednak coś, co znają wszyscy widzowie, a nie tylko zatwardziali fani. Oni docenią detal z perłą smoka, którą skojarzą z grami.
Nie brak w odcinku smaczków i nawiązań, ale chyba nikt nie oczekiwał występu postaci z Nowej nadziei. Po wylądowaniu na Tatooine widzimy robota R5-D4 z charakterystycznym przypaleniem na górze kopułki. To ostentacyjne ujęcie - wyraźnie pokazujące ten szczegół - jest dowodem na to, że to postać, którą Owen Lars chciał kupić w części IV, ale z niego zrezygnował po awarii i wziął R2-D2. Dobrze też było po raz pierwszy zobaczyć Tuskenów w bardziej świadomej roli, a nie tylko jako maszyny do zabijania. Oczywiście ich pieski widzieliśmy wcześniej w Ataku Klonów.
Tak jak pierwszy sezon zakończył się szokiem z debiutem Baby Yody, tak drugi potwierdza plotki: oto Boba Fett! Legenda powraca i oczywiście jest grana przez Temuerę Morrisona, który grał Jango Fetta w prequelach, "ojca" Boby. Nie jest to więc zaskoczeniem po wszystkich doniesieniach, ale cieszy fakt potwierdzenia tego w pierwszym odcinku. Każdy, kto czytał książki ze starego Expanded Universe, doskonale wie, że Fett przeżył, zabijając Sarlacca i miał bardzo dużo naprawdę ciekawych historii związanych z Mandalorianami. Tutaj więc mamy wiele sugestii prowadzących do tego wyjawienia: choćby fakt, że smok żyje sobie w norze po Sarlaccu (to wspomnienie, że ktoś może zjeść potężnego Sarlacca jest troszkę zaskakujące). Widzimy też, że twarz Boby jest trochę "spalona", co oczywiście ma związek z sokami trawiennymi Sarlacca działającymi troszkę jak kwas. Fett jednak zawsze był postacią twardą, niezłomną i można spodziewać się, że Favreau oraz Lucasfilm Story Group pełnymi garściami przeciągnęli kulisy jego przetrwania ze starych książek. I nie jest to naciągane czy przekombinowane. Wielu widzów przekonało się, że "wskrzeszenie" postaci pozornie zmarnowanej daje szanse na wykorzystanie jej z należytym szacunkiem. Mowa oczywiście o Maulu, który stał się ciekawszą postacią niż kiedykolwiek. Fett to legenda, postać kultowa, choć tak naprawdę niewiele o nim wiemy. Favreau, podejmując historię z książek o jego powrocie, staje przed podobną szansą - wykorzystania tego potencjału i pokazania, że cała otoczka najtwardszego łowcy nagród w historii Star Wars to nie tylko puste słowa.
The Mandalorian ma klimat, ma rozmach w wątku smoka Krayt i fabularną bombę w postaci Boby Fetta. Wydaje się on wręcz kluczowy w kwestii wątku Baby Yoda, bo w końcu jest to człek wiekowy, więc kto jak kto, ale on może wiedzieć coś o rasie malca. Przecież w Ataku Klonów widział Yodę w akcji. Co więcej - Fett jest przecież klonem Jango, a wiemy, że wątek Kamino i klonowania jest ściśle związany z Baby Yodą. Dlatego też koniec końców ten odcinek nie jest tak naprawdę poboczną historią z delikatnym nawiązaniem do wątku głównego, bo wszystko, co tutaj się wydarzyło, prowadziło do Boby Fetta i ma z nim związek. Dobry początek sezonu, który obiecuje większą i ciekawszą historię, ściśle powiązaną z trylogią prequeli.
Poznaj recenzenta
Adam SiennicaDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1996, kończy 28 lat
ur. 1983, kończy 41 lat
ur. 1948, kończy 76 lat
ur. 1937, kończy 87 lat
ur. 1982, kończy 42 lat