Titans: sezon 2, odcinek 7 - recenzja
W Titans na ekranie rozepchał się Bruce Wayne. Sęk w tym, że przez większość czasu antenowego zachowuje się jak krzyżówka zgryźliwego tetryka i niepełnosprawnego umysłowo duszka Kacpra.
W Titans na ekranie rozepchał się Bruce Wayne. Sęk w tym, że przez większość czasu antenowego zachowuje się jak krzyżówka zgryźliwego tetryka i niepełnosprawnego umysłowo duszka Kacpra.
Co tu dużo mówić - rozczarowanie. W Titans w odcinku Bruce Wayne jego tytułowy bohater rozgościł się na ekranie na dobre, jednak przemycony do historii jako naprzykrzająca się wizja w głowie Dicka Graysona zachowywał się momentami tak, jakby brakowało mu piątej klepki. Jasne, w roli mentora czuje się znakomicie, nawet jeśli ta jest wyłącznie iluzją, ale skoro ikona popkultury musi nieskładnie machać rączkami, pląsać na scenie wokół tancerek erotycznych, pleść trzy po trzy o kupieniu mleka i jajek dla młodych superbohaterów albo wcinać się swojemu podopiecznemu w pół zdania, by go sakramencko zirytować, to coś na tym polu ekspozycyjnym z pewnością poszło nie tak. Wayne w zamiarze twórców miał być zapewne personifikacją sumienia przyszłego Nightwinga, kimś bądź czymś na kształt autoterapii, która samoistnie rozegrała się w jego umyśle. Problem polega na tym, że bliżej mu raczej do starego grzyba, który zrzędzi bez końca i przeszkadza na każdej możliwej płaszczyźnie. Gdyby nie fakt, że scenarzystom udało się przy okazji rozwinąć zasadniczą oś fabularną, moglibyśmy mówić o potężnej wpadce i zarzynaniu postaci Batmana. Sam nie wierzę w to, co napiszę, ale życzę nam wszystkim, by ten już na ekran nie wrócił. Jeszcze się przewróci, urwis, albo nie daj Boże, otworzy usta i zacznie ględzić.
W tym tygodniu twórcy postanowili oprzeć fabułę na trzech podstawowych wątkach. I tak Grayson gorączkowo poszukuje Deathstroke'a, a jego podróż nieoczekiwanie zamienia się w wędrówkę w stronę jądra ciemności; Wayne-ironista robi w niej nawet nie tyle za Charona, co za nie do końca sprawnego umysłowo duszka Kacpra. Jason Todd z kolei dużo patrzy przez szybę; robi psikusy innym Tytanom, przymierza się do baraszkowania z Rose, następnie chce skoczyć z dachu. Jest jeszcze Kory, która do spółki z Eve stara się za wszelką cenę uzdrowić Connera - sami przyznajcie, że scena, w której przywraca mu siły za pomocą światełek tłumionych przez moce Rachel, prezentuje się groteskowo. Dlaczego więc odcinek mimo wszystko nie rozsypuje się przed nami jak domek z kart? Najważniejsze wydaje się w nim to, czego na ekranie nie widać. Oddziaływanie Deathstroke'a na wybory i postawy młodych Tytanów jest wszechpotężne; na tym polu możemy mówić o czymś w rodzaju osaczenia, nawet jeśli fakt zabicia syna Slade'a przez Dicka wydaje się jedynie chaotycznie wmontowanym w opowieść wytrychem. Wyliczając twórcze błędy nie będziemy mogli odmówić scenarzystom konsekwencji w realizacji uprzednio przyjętej wizji. Wilson przetrącił w Tytanach heroiczne powinności; to mistrz, który umiejętnie rozgrywa i bawi się swoimi marionetkami. Szkoda tylko, że starcie dobra ze złem jest w tym serialu z uporem maniaka ukazywane jako walka wewnętrzna; historia zyskuje wtedy, gdy poznajemy jej zewnętrzną formę.
Mam rzecz jasna ogromny problem z tym, w jaki sposób twórcy zdecydowali się potraktować Bruce'a Wayne'a. Niektórzy z widzów z całą pewnością w jego tyradach odnajdą słowa mędrca, który wychowuje swojego dawnego podopiecznego poprzez skupianie się na demonach, z którymi zmaga się Grayson. Gdy jednak twórcy na siłę postanowili go potraktować bardziej "młodzieżowo", z całą jego sztuczną gestykulacją i ni to złotymi myślami, ni żartami, takie podejście powinno budzić nasz sprzeciw. Większą moc sprawczą Batman miał wtedy, gdy za welonem tajemnicy rodził wiele pytań, a jego historia wydawała się niedopowiedziana do końca. Teraz odkrywa przed nami wszystkie karty. To nie jest Mroczny Rycerz, którego zapamiętamy ani który wniesie nową perspektywę w odbiór swojej postaci. Związane z nim halucynacje pojawiają się w głowie Dicka bez żadnego uzasadnienia takiego stanu rzeczy; zniknie wtedy, gdy Grayson opowie Toddowi o zabiciu syna Wilsona, Jericho. Już tylko sam ten fakt pozwala przypuszczać, że obecność Wayne'a miała nie tyle przenieść fabułę na nowe tory, co po prostu stać się swoistą grą na przeczekanie w drodze do kolejnego elementu całej opowieści. To zresztą ulubiona gra twórców; wszelkiego rodzaju genezy i coraz częstsze aspekty nastoletnio-emocjonalne pozwalają na rozładowanie narracyjnego napięcie. Niepotrzebnie - to bowiem coś, którego ta historia potrzebuje jak kania dżdżu.
Niepokoi także sposób, w jaki twórcy chcą ukazać przemianę Jasona Todda - jak słusznie zauważyła Rose, blisko mu już do płaczka czy innego cierpiętnika, który nawet po naznaczeniu przez Deathstroke'a więcej zawodzi i lamentuje, niż faktycznie się dąży do jakiejkolwiek zmiany. Czytelnicy komiksów będą mieli w dodatku ten kłopot, że rozwój najbliższych wydarzeń jest stosunkowo łatwy do przewidzenia; w kolejnym odcinku znów potraktuje się nas genezą - tym razem na tapecie znajdzie się Jericho. Czuć, że starcie z Wilsonem prędzej czy później nadejdzie, jednak rozpisanie podchodzenia do tej konfrontacji na już ponad połowę sezonu nie rokuje dobrze na przyszłość. Po dwóch stosunkowo udanych odsłonach serii znów zrobiło się powolnie, sennie. Oby się tylko nie okazało, że sny i iluzje to jedyne karty, które scenarzyści mają w swoim rękawie.
Źródło: Zdjęcie główne: DC Universe
Poznaj recenzenta
Piotr PiskozubDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat