Top Gear: sezon 24, odcinek 1– recenzja
Po pierwszym sezonie The Grand Tour i przygodą z byłymi prowadzącymi Top Gear czas wrócić do ich byłego programu. Zasadne jest jednak postawienie pytania – czy naprawdę warto? Uwaga, porównania z The Grand Tour są nieuniknione.
Po pierwszym sezonie The Grand Tour i przygodą z byłymi prowadzącymi Top Gear czas wrócić do ich byłego programu. Zasadne jest jednak postawienie pytania – czy naprawdę warto? Uwaga, porównania z The Grand Tour są nieuniknione.
Matt LeBlanc, Chris Harris oraz Rory Reid w godzinnym premierowym odcinku robią, co mogą, aby było wszystko na luzie, z uśmiechem oraz w atmosferze pełnej relaksu. Na początku odcinka pojawia się znane już widzom The Grand Tour Ferrari LaFerrari, lecz to tylko przystawka do dania głównego, jakim jest inny samochód tego słynnego włoskiego producenta, a mianowicie Ferrari FXXK, jedno z najbardziej bezużytecznych aut świata. Ferrari FXXK nie może bowiem jeździć po zwyczajnych drogach, brać udziału w wyścigach, jego obsługa wymaga całego zespołu mechaników, jest bardzo drogie, ale za to ładne i zbyt szybkie. Wygląda na to, że Top Gear i The Grand Tour będą prześcigać się w pokazywaniu najdroższych aut świata, których większość z nas nigdy nie zobaczy nawet na drodze. Trzeba przyznać, że okrążenia tym autem w wykonaniu Chrisa Harrisa wypadają bardzo ładnie, zwłaszcza ze względu na zdjęcia – widok z perspektywy kierowcy to coś nowego, a wygląda bardzo widowiskowo. Wstęp odcinka wypada generalnie dobrze.
To miła odmiana zobaczyć gościa programu całego i żywego, a jest nim aktor James McAvoy. Tradycyjne okrążenie toru w jego wykonaniu wypada nieźle, a ciekawym dodatkiem jest trening przed głównym okrążeniem z Harrisem, którego uwagi jednak generalnie mocno irytują. Naprawdę... kiepska jazda McAvoya mogłaby się obejść bez jego krzyków, min i śmiechu publiczności w tle niczym w serialu komediowym. Podobnie wygląda niestety część główna odcinka, czyli przejażdżka prowadzących po Kazachstanie w trzech bardzo wysłużonych samochodach – starym Mercedesie, Volvo oraz w londyńskiej taksówce. To ostatnie autko dodaje kolorytu całości, trzeba dodać. Zwłaszcza, że pasuje do kazachskich stepów jak pięść do oka.
Jeżeli ktoś mnie zapyta, co najbardziej podobało mi się w tej części programu, odpowiem – tradycyjny kazachski sport konny przypominający polo, z tą różnicą, że tutaj zamiast piłki jest koza (martwa oczywiście). Wygląda to na tyle kuriozalnie, że aż ciężko w istnienie takiej gry uwierzyć, ale rzeczywiście, kokpar istnieje. Poza tym, absolutnie fantastycznie wypada także start rakiety, ale o tym później. Na razie należy skupić się na przygodach Matta LeBlanca, Chrisa Harrisa i Rory’ego Reida na kazachskich drogach, a nie obyło się bez tradycyjnego wyścigu. W trakcie którego ziewałam z nudów. Drogie BBC, nie wiem, jak to się stało, ale ekscytacji tu niewiele. Tylko widok londyńskiej taksówki śmigającej w tumanach kurzu wygląda zabawnie. Co ciekawe, ten odcinek potwierdza, że rzeczona taksówka osiąga większą prędkość niż w momencie wyjazdu z fabryki, co rzeczywiście zdumiewa…
Końcowa część odcinka z dziwnym wyścigiem na zużycie paliwa także nie wypada za szczególnie interesująco, a zaśmiałam się szczerze zaledwie raz, kiedy Harrisowi uciekła taksówka. Szkoda, że bez niego w środku. Wygląda na to, że przynajmniej ten mały epizod nie był wyreżyserowany. Wyreżyserowany z całą pewnością był start rakiety z kosmodromu Bajkonur. Wyglądający absolutnie przepięknie i olśniewająco, za co BBC należą się brawa. A teraz czas na krytykę.
Naprawdę starałam się podejść do premierowego odcinka 24 sezonu Top Gear bez uprzedzeń, nie skazując z góry Matta LeBlanc, Chrisa Harrisa oraz Rory’ego Reida na niepowodzenie. Ale jakby nie patrzeć, to nie Jeremy Clarkson, Richard Hammond i James May. Panowie starają się jak mogą, zwłaszcza Matt LeBlanc zachowuje się chwilami, jakby chciał zastąpić Clarksona pod każdym względem, ale to po prostu nie działa. Wymuszone, często mało zabawne żarty, dziwne miny, luzackie podejście do całości, za którym widz wyraźnie wyczuwa działania czysto zaplanowane, po prostu nie przekonują i nie powodują chęci powrotu do oglądania Top Gear na stałe. To wygląda chwilami na desperackie przekonanie widzów do seansu na zasadzie "jesteśmy zabawniejsi od sami wiecie kogo!" (nie, nie Voldemorta). Oczywiście, że LeBlanc i spółka robią, co mogą, abyśmy dalej oglądali ich poczynania z autami, ale cóż, zwyczajnie przedobrzyli. A kazachska część odcinka nie dorasta do pięt wojażom byłych prowadzących tego programu. Jedyne, co się nie zmieniło, to wciąż fantastyczne zdjęcia, ale pod tym względem na BBC zawsze można liczyć.
Teoretycznie to wciąż program o samochodach, ale nowa obsada Top Gear udowadnia, że obszerna wiedza na ich temat to nie wszystko. Sposób, w jaki się tę wiedzę podaje, jest kluczowy, no i nie ukrywajmy – ten program nie oglądało się kiedyś tylko ze względu na motoryzacyjne zapędy, ale także dla prowadzących, których głupkowate żarty, chcąc nie chcąc, naprawdę bawiły.
Źródło: zdjęcie główne: BBC
Poznaj recenzenta
Karolina SzenderaDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat