Dawno, dawno temu połowa globu zachwycała się filmami o sztukach walki. Swoje produkcje dostało m.in. karate, kung fu, boks. Teraz Sean Patrick Flanery oraz Alex Ranarivelo, mając w pamięci sentyment do kultowych produkcji, postanowili oddać hołd ju-jitsu. Co z tego wyszło? Oceniam.
W film
Urodzony mistrz wprowadza nas postać Rosco (Mauricec Compte) – czyli najlepszego przyjaciela głównego bohatera. Siada on przed dziennikarską kamerą i zaczyna opowiadać historię życia Mickeya (Sean Patrick Flanery). Oprócz co jakiś czas pojawiających się przebitek z Rosco, przez cały seans towarzyszy nam narracja z offu, która tłumaczy każdą rzecz, jaka właśnie dzieje się na ekranie. Przyznam, że osobiście jestem uczulona na ten zabieg, bo odnoszę przy nim wrażenie, że produkcja albo nie wierzy w siebie i swoje umiejętności, albo zakłada, że widz nie potrafi analizować wydarzeń rozgrywających się na ekranie.
Przejdźmy do fabuły. Znamy już naszą główną postać – Mickeya. Mężczyzna służył niegdyś w marines, ma czarny pas w ju-jitsu i jest zabójczo przystojny. Na skutek wydarzeń, które dzieją się tylko w filmach, poznaje przepiękną Laylę (Katrina Bowden) w której zakochuje się z wzajemnością. O obopólnych uczuciach dowiadujemy się w scenie, podczas której lukier wylewa się z ekranu i nie wiemy, czy śmiać się, czy płakać. Ale miłość do kobiety to nie wszystko! Nasz wspaniały Mickey to w końcu sportowiec, więc pewnego dnia zostaje zaproszony do wzięcia udziału w tajemniczej walce. Teraz nazwalibyśmy to pojedynkiem MMA, ale jesteśmy w czasach, gdy mieszane sztuki walki dopiero się rozwijają, a zawodnicy jeszcze nie do końca wiedzą, z kim się mierzą. Podczas konfrontacji Mickey radzi sobie wspaniale, cios za ciosem sprowadza przeciwników do parteru, w którym nie ma sobie równych. Wszystko idzie rewelacyjnie do momentu, gdy nie staje przed nim niekoniecznie grający fair play Marco Blaine (Edso Barboza). Na tym skończymy zarys fabularny, żeby nie zdradzać zbyt wiele. Resztę sobie obejrzycie w filmie albo… zobaczycie w zwiastunie. Tak, niestety. Jest mi naprawdę przykro, ale mamy tu do czynienia z rasowym przykładem zwiastuna zdradzającego absolutnie wszystko. Szczytem absurdu jest dla mnie fakt, że w pierwszych 25 sekundach pokazana jest jedna z lepszych scen w filmie. Dokładnie ten moment, kiedy widz może pomyśleć sobie „WOW”. Mamy emocje, mamy historię, mamy coś mocnego. Po co pozwolić oglądającemu na jakieś zaskoczenie i wrażenia? Pokażmy to w zwiastunie… No cóż, okej, wasz film, ja tylko komentuję.
Największym problemem tej produkcji jest moim zdaniem naiwność. Mamy Dubaj Dream i przypadkową miłość od pierwszego wejrzenia, a także szybki powrót do szczytowej formy w starszym (jak na sportowca) wieku. To wszystko jest zbyt piękne, nawet gdy weźmiemy pod uwagę hollywoodzkie realia. Do tego dochodzi denerwująca narracja, o której mówiłam na początku, oraz ciągłe przeskoki czasowe. Wszyscy wiemy, jak to wygląda, gdy 3 lata chce się pokazać w 15 sekund. Co najmniej średnio. Sam scenariusz również nie należy do najciekawszych. Twórcy bardziej skupiają się na tym, aby szokować dziwnymi zwrotami akcji. Patrząc na całość, to jest to trochę kiczowate, choć ku mojemu zaskoczeniu, całkiem sprawnie się to oglądało. Może to kwestia tego, że momentami dochodzi tam do takich absurdów, że w sumie to jesteśmy ciekawi, na co jeszcze pozwolą sobie twórcy. Trudno jednoznacznie stwierdzić, jaki jest ten seans, ale jedno muszę przyznać – nie ma tutaj miejsca na nudę.
Nie ma tutaj miejsca również na udawanie, albowiem, jak przekonują twórcy, przy scenach walk nie obsadzono kaskaderów. Trudno się dziwić, gdyż nasza gwiazda Flanery ma czarny pas w karate i brazylijskim ju-jitsu, a Barboza jest zawodowym zawodnikiem MMA, wychowanym na boksie tajskim. Być może to stąd jego postać ma zamiłowanie do kopniaków w twarz? Zaangażowanie zawodowców było trafionym pomysłem, bo sceny sparingów wyglądają świetnie. Dla mnie, czyli osoby, która nigdy w życiu nie stała na macie, oglądanie wyćwiczonych sekwencji i sprytnych ruchów umożliwiających położenie przeciwnika na plecach, było naprawdę ciekawym doświadczeniem. Najlepiej wspominam te momenty, w których mogłam się czegoś nauczyć. Tutaj osłaniać kark, tam schować przeciwnikowi ręce, aby nie mógł odklepać, a jak zrobię taki ruch, to ktoś straci przytomność na kilka sekund. Zapewne nigdy w życiu nie wykorzystam tego w praktyce, ale to zawsze coś nowego.
Urodzony mistrz jest zatem nieco absurdalną i ckliwą, aczkolwiek, przy odpowiednim nastawieniu, całkiem dobrze oglądającą się historią o tym, że musimy wierzyć w siebie, pielęgnować swoje pasje, rozwijać się zawodowo w więcej niż jednym kierunku i nie prowadzić auta w kapeluszu (obejrzycie, to zrozumiecie). Na sobotni wieczorny seans będzie w sam raz.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h