A propos niczego: przeczytaj fragment autobiografii Woody'ego Allena
Autobiografia Woody'ego Allena nosi tytuł A propos niczego. Przeczytajcie fragment tej książki.
Autobiografia Woody'ego Allena nosi tytuł A propos niczego. Przeczytajcie fragment tej książki.
Kiedy byłem chłopcem, najbardziej lubiłem filmy, które nazywałem komediami szampańskimi. Uwielbiałem historie rozgrywające się w penthouse’ach, w których winda otwierała się wprost na mieszkanie, gdzie strzelały korki, a eleganccy mężczyźni wygłaszający dowcipne kwestie romansowali z pięknymi kobietami przechadzającymi się po domu w strojach, które obecnie ktoś mógłby włożyć na wesele w pałacu Buckingham.
Te apartamenty były wielkie, zwykle dwukondygnacyjne, ze sporymi białymi przestrzeniami. Po wejściu właściciel lub jego gość niemal zawsze zmierzał wprost do małego dostępnego barku, żeby nalać sobie drinka z karafki. Wszyscy cały czas pili i nikt nie wymiotował. I nikt nie miał raka, w penthousie nie ciekło, a kiedy w środku nocy dzwonił telefon, ludzie wysoko nad Park Avenue czy Piątą Aleją nie musieli, jak moja matka, wyciągać tyłka z łóżka i obijać sobie w ciemności kolan w poszukiwaniu po omacku jedynego czarnego urządzenia, żeby usłyszeć, że może właśnie jej krewny padł trupem. Nie. Hepburn lub Tracy, Cary Grant lub Myrna Loy sięgali po prostu po słuchawkę telefonu na nocnym stoliku tuż przy ich łóżku, telefon zwykle był biały, a wiadomości nie kręciły się wokół przerzutów komórek albo zatoru tętnicy wieńcowej na skutek wieloletniego spożywania śmiercionośnej sztuki mięsa, ale najczęściej takich rozwiązywalnych problemów jak: „Co? Co to znaczy, że oficjalnie nie jesteśmy małżeństwem?”.
Tylko sobie wyobraźcie skwarny dzień we Flatbush. Słupek rtęci dochodzi do 35 stopni, a wilgotność jest dławiąca. Nie było klimatyzacji, to znaczy z wyjątkiem godzin spędzonych w kinie. Jesz swoje jajka na miękko w kubku do kawy w maciupeńkiej kuchni z linoleum na podłodze i stołem nakrytym ceratą. W radiu leci Milkman, Keep Th ose Bottles Quiet albo Tess’s Torch Song. Twoi rodzice są pogrążeni w kolejnej głupiej „dyskusji”, jak je nazywała moja matka, która kończy się tuż przed wymianą ognia. Albo ona wylała mu śmietanę na nową koszulę, albo on narobił jej wstydu, bo zaparkował swoją taksówkę przed domem. Niech Bóg broni, żeby sąsiedzi odkryli, że poślubiła taryfiarza, a nie sędziego Sądu Najwyższego. Ojciec nigdy nie miał dosyć opowiadania mi, że kiedyś podwiózł Babe’a Rutha. „Dał mi dziadowski napiwek” – tylko tyle potrafił sobie przypomnieć o Sułtanie Uderzenia. Pomyślałem o tym po latach, kiedy jako komik pracowałem w Blue Angel, a portier Sonny przedstawił mi swoją opinię o Billym Rosie, bogatym gościu z Broadwayu, który uwielbiał zgrywać ważniaka. „Ćwierćdolarowy facet” – prychnął Sonny, nauczywszy się klasyfikować ludzi na podstawie wymiernej wielkości ich wdzięczności. Dogaduję rodzicom tą relacją z mojego życia, ale każde z nich przekazało mi wiedzę, która dobrze mi służyła przez dziesiątki lat. Od ojca: kiedy kupujesz gazetę na stoisku, nie bierz nigdy tej na wierzchu. Od mamy: metka ma być zawsze z tyłu.
Jest zatem gorące lato, a ty spędzasz poranek na oddawaniu do marketu butelek zwrotnych, po dwa centy za sztukę, żebyś mógł wydać forsę w Midwood, Vogue albo Elm, w trzech najbliżej leżących lokalnych kinach. Trzy tysiące mil dalej w Europie Żydzi są bez powodu rozstrzeliwani i gazowani przez zwykłych Niemców, którzy robią to z wielką radością i na całym kontynencie nie mają problemu ze znajdowaniem wieszaków na płaszcze. Pocisz się w drodze wzdłuż Coney Island Avenue, brzydkiej alei pełnej placów sprzedaży używanych samochodów, domów pogrzebowych, sklepów żelaznych, aż w polu widzenia pojawia się ekscytująca markiza z tytułem filmu. Okrutne słońce stoi teraz wysoko. Tramwaje hałasują, samochody trąbią, dwaj mężczyźni utknęli w kretyńskiej choreografii ataku wściekłości drogowej, krzyczą i zaczynają zamierzać się na siebie. Niższy, słabszy, biegnie, żeby uzbroić się w łyżkę do zmiany opon. Kupujesz bilet, wchodzisz do środka i nagle straszny upał i słońce znikają, a ty znajdujesz się w chłodnej, ciemnej alternatywnej rzeczywistości. Dobra, to tylko obrazki – ale jakie! Kierowniczka sali z latarką prowadzi cię ku twojemu miejscu. Wydałeś ostatnią pięciocentówkę na niebiańskie słodycze fantazyjnie nazwane Jujubes lub Chuckles. A teraz podnosisz wzrok na ekran i słyszysz muzykę Cole’a Portera lub Irvinga Berlina, niewypowiedzianie piękne melodie, pojawia się kontur Manhattanu. Jestem w dobrych rękach. Nie będę oglądał historii o pracujących na farmie facetach w roboczych drelichach, którzy wstają wcześnie rano, żeby wydoić krowy, i których życiowym celem jest wygranie wstążki na stanowym jarmarku albo trenowanie koni, żeby przezwyciężyły szereg końskich męczarni i zajęły pierwsze miejsce w lokalnych wyścigach zaprzęgów. I na szczęście żaden pies nikogo nie uratuje, żadna mówiąca przez nos postać nie wsadzi palca w ucho dzbanka, żeby wyssać jego zawartość, i żaden sznurek nie zostanie przywiązany do palucha nogi chłopca, który się zdrzemnie nad przeręblem.
Do dzisiaj, jeśli pierwsze ujęcie filmu jest zbliżeniem łamania chorągiewki, a ta chorągiewka jest na liczniku żółtej taksówki, zostaję. Jeśli jest na skrzynce pocztowej, to mnie nie ma. Nie, moje postaci się obudzą i zasłony w ich sypialni się rozsuną, ukazując Nowy Jork z drapaczami chmur i kryjącymi się tam wszystkimi ekscytującymi możliwościami, a moja obsada będzie albo jadła w łóżku z tacy, wraz z obejmą na poranną gazetę, albo przy stole z białym obrusem i srebrną zastawą, a jajko tego faceta pojawi się na blacie w kieliszku do jajek, tak że trzeba jedynie rozbić skorupkę, żeby dostać się do żółtka, i nie będzie żadnych wiadomości o obozach zagłady, tylko może pierwsza strona gazety ukaże jakiegoś pięknego kociaka z innym facetem, co wprawia w gniew Freda Astaire’a, bo on też ją kocha. Albo, jeśli to jest śniadanie małżonków, to ci naprawdę troszczą się o siebie nawzajem po latach wspólnego życia, i ona nie rozwodzi się na temat jego niepowodzeń, a on nie nazywa jej kretynką. A kiedy projekcja się kończy, drugi film jest kryminalnym dreszczowcem, w którym jakiś bezwzględny prywatny detektyw rozwiązuje czyjeś wszystkie problemy życiowe ciosem w szczękę i odchodzi z cycatą laską w rodzaju tych, które nie występowały w moich szkołach ani na żadnych znanych mi weselach, pogrzebach czy bar micwach. A tak przy okazji to nigdy nie byłem na pogrzebie: zawsze oszczędzano mi rzeczywistości. Pierwszym i jedynym zmarłym, którego kiedykolwiek widziałem, był Thelonious Monk – zatrzymałem się w drodze na kolację w Elaine’s, żeby oddać mu hołd, gdy jego zwłoki były wystawione w domu pogrzebowym przy Trzeciej Alei. Zabrałem ze sobą Mię Farrow; dopiero od niedawna się spotykaliśmy, była uprzejma, ale skonsternowana, i powinna była wówczas zrozumieć, że zaczyna związek z niewłaściwym marzycielem, ale całe to szaleństwo przyjdzie później.
Teraz więc podwójny seans się skończył, a ja opuszczam komfortowy, magiczny mrok kina i wychodzę ponownie na Coney Island Avenue, na słońce i uliczny ruch, z powrotem do nędznego mieszkania na alei K. Z powrotem w szpony mojego arcywroga, rzeczywistości. W filmie Śpioch jako element komicznej sekwencji za sprawą halucynogennego procesu wyobrażam sobie, że jestem Blanche DuBois z Tramwaju zwanego pożądaniem. Mówię kobiecym głosem z południowym akcentem, usiłując sprawić, żeby sekwencja była śmieszna, natomiast Diane Keaton doskonale parodiuje Marlona Brando. Keaton się skarży: „Och, nie potrafię tego, nie umiem udawać Marlona Brando”. Jak koleżanki z klasy, które mówią ci, jak kiepsko poradziły sobie na sprawdzianie, a potem ogłaszają wyniki, a one mają najwyższe oceny. Oczywiście jej Brando jest lepszy od mojej Blanche, ale chodzi mi o to, że w realnym życiu jestem Blanche. Blanche mówi: „Nie chcę rzeczywistości, chcę magii”. I ja zawsze pogardzałem rzeczywistością i pożądałem magii. Próbowałem być sztukmistrzem, ale przekonałem się, że umiem jedynie manipulować kartami i monetami, a nie wszechświatem.
I tak za sprawą kuzynki Rity zapoznałem się z filmami, gwiazdami filmowymi, Hollywood z jego patriotyczną moralnością i szczęśliwymi zakończeniami; gdy odrzuciłem wszystko, czegokolwiek inni próbowali mnie nauczyć, od moich rodziców do nauczycieli hiszpańskiego, chociaż już wcześniej uczyłem się tego języka przez dwa lata, wkroczyło Hollywood. „Modern Screen”. „Photoplay”. Bogart, Cagney, Edward G. Robinson, Rita Hayworth… Przyswoiłem sobie ich celuloidowy świat. Był przerysowany, sztuczny, fałszywie olśniewający, ale nie żałuję ani jednej klatki. Jeśli pytacie, która postać z moich filmów jest najbardziej mną, wystarczy, że zerkniecie na Cecilię z Purpurowej róży z Kairu.
Źródło: Rebis
Dzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat