A propos niczego: przeczytaj fragment autobiografii Woody'ego Allena
Autobiografia Woody'ego Allena nosi tytuł A propos niczego. Przeczytajcie fragment tej książki.
Autobiografia Woody'ego Allena nosi tytuł A propos niczego. Przeczytajcie fragment tej książki.
Kiedy w końcu umówiłem się z jedną z tych rozkosznych, cyganeryjnych brzoskwinek, było to straszne dla nas obojga. Dla niej, gdyż na początku wieczoru zrozumiała, że utknęła z niepiśmiennym debilem, który wydawał się nie wiedzieć, jaką rolę odgrywa Stefan Dedalus, i straszne dla mnie, gdyż uświadomiłem sobie, że istotnie jestem półgłówkiem i jeśli chciałbym kiedykolwiek pocałować te nieuszminkowane usta albo jeszcze raz ją zobaczyć, to naprawdę muszę bardziej zagłębić się w literaturę poza Śmiertelny pocałunek. Nie mogłem jechać na anegdotach o Luckym Luciano czy Rubie Waddellu. Musiałem zajrzeć do Balzaca, Tołstoja i Eliota, żeby podtrzymać rozmowę i nie musieć odprowadzić młodej damy do domu, gdy ta nagle stwierdzi, że dopadła ją żółta febra. Wtedy ja wylądowałbym w Dubrow’s Cafeteria, podzielając los innych wyautowanych ofiar sobotniej nocy.
Jednak te niepowodzenia są kwestią przyszłości. Teraz, kiedy macie pewne pojęcie o moich rodzicach, wspomnę o rodzeństwie, czyli jedynej siostrze. Potem zawrócę i się urodzę, żeby opowieść naprawdę mogła rozwinąć skrzydła.
Letty jest osiem lat młodsza ode mnie. Oczywiście, kiedy niebawem miała się pojawić na świecie, moi rodzice przygotowali mnie na to w najgorszy możliwy sposób: „Kiedy urodzi się twoja siostra, nie będziesz już w centrum uwagi. Nie będziesz już więcej otrzymywał prezentów, ona będzie je dostawała. Wszyscy będziemy musieli skupić się na jej potrzebach, więc nie spodziewaj się, że kiedykolwiek staniesz się znowu najważniejszy”. Inny ośmiolatek mógłby być nieco wstrząśnięty perspektywą nagłego odsunięcia na boczny tor na korzyść nowo przybyłej. Ale chociaż z całego serca kochałem rodziców, to zdawałem sobie sprawę, że są absolutnymi amatorami pozbawionymi smykałki do wychowywania dzieci, a ich złowieszcze przepowiednie są tak głupkowate i puste, jakimi się okazały. Sądzę, że to hołd dla nich, iż tak jednoznacznie okazywali mi miłość, że w chwili, w której wystąpili jak dwie Kasandry, wiedziałem, że nigdy nie zrezygnowaliby ani ze mnie, ani ze swojego poświęcenia na rzecz mojego szczęścia i dobrostanu, i rzeczywiście tego nie uczynili.
W tej samej sekundzie, w której spojrzałem na siostrę w kolebce, zostałem całkowicie przez nią podbity, pokochałem ją i pomagałem wychowywać, osłaniając przed tarciami między rodzicami, które z powodu błahych problemów potrafiły wykładniczo eskalować. Kto dałby wiarę, że różnica zdań na temat faszerowanej ryby po żydowsku może przerodzić się w walkę godną Homera? Bawiłem się z Letty, wielokrotnie zabierałem ją ze sobą, gdy wychodziłem z przyjaciółmi. Wszyscy uważali ją za słodką i inteligentną i oboje dogadywaliśmy się śpiewająco. To mi przypomniało o wymianie listów z Groucha – po latach zaprzyjaźniłem się z nim dzięki Dickowi Cavettovi, o którym opowiem wam później. Napisałem do Groucha po śmierci Harpa, a on mi odpisał, że obaj nigdy nie mieli poważnej kłótni ani nie wymienili ze sobą przykrych słów, i tak samo było między mną i siostrą, która dzisiaj produkuje moje filmy.
Ale teraz jestem gotów się urodzić. W końcu przychodzę na świat. Świat, w którym nigdy nie będę się czuł dobrze, którego nigdy nie zrozumiem ani nie zaaprobuję i któremu nie wybaczę. Allan Stewart Konigsberg, urodzony 1 grudnia 1935 roku. Naprawdę urodziłem się 30 listopada przed północą, ale moi rodzice przesunęli datę, żebym mógł zacząć od dnia numer jeden. To dało mi zerową przewagę w życiu i dużo bardziej bym wolał, żeby mi zostawili ogromny fundusz powierniczy. Wspominam o tym tylko dlatego, że za sprawą drobnej, nic nieznaczącej ironii losu moja siostra urodziła się osiem lat później dokładnie tego samego dnia. Ta zdumiewająca zbieżność i piętnaście centów wpuszczą was do metra. Urodziłem się w szpitalu na Bronxie, chociaż staruszkowie mieszkali na Brooklynie.
Nie pytajcie mnie, dlaczego moja matka taszczyła się taki kawał drogi na Bronx, żeby wydać mnie na świat. Może w tamtym szpitalu były darmowe posiłki. W każdym razie matka nie telepała się z powrotem ze szpitala na Bronxie. Zamiast tego niemal tam umarła. Po prawdzie to przez tygodnie balansowała na krawędzi, ale, jak mówi, uratowało ją nieustanne nawadnianie. Tyle tylko brakowało, żebym był wychowywany wyłącznie przez ojca. Do tej pory miałbym już przypuszczalnie kartotekę policyjną tak długą jak Tora. W rzeczywistości, pod opieką dwojga kochających rodziców, wyrosłem na zaskakującego neurotyka. Nie mam pojęcia dlaczego.
Byłem oczkiem w głowie pięciu sióstr mojej matki, jedyny chłopak, ulubieniec tych słodkich bab, które robiły wokół mnie rejwach. Nigdy nie ominął mnie posiłek, nie brakowało mi ubrań czy schronienia, nigdy nie padłem ofiarą żadnych poważnych chorób, które się szerzyły, takich jak polio. Nie miałem zespołu Downa, jak dzieciak w mojej klasie, nie byłem garbusem, jak mała Jenny, ani nie dotknęła mnie alopecja, jak dzieciaka Swartzów. Byłem zdrowy, lubiany, bardzo wysportowany, zawsze pierwszy wybierany do drużyn, byłem baseballistą, biegaczem, a jednak w jakiś sposób zdołałem zostać nerwowcem, bojaźliwcem, emocjonalnym wrakiem wiszącym kurczowo na włosku opanowania, mizantropicznym, klaustrofobicznym, odizolowanym, rozgoryczonym, nieskazitelnie pesymistycznym. Niektórzy ludzie widzą szklankę do połowy pustą, inni do połowy pełną. Ja zawsze widziałem do połowy pełną trumnę. Z tysiąca naturalnych wstrząsów psychicznych, których ciało jest spadkobiercą, zdołałem uniknąć większości, z wyjątkiem numeru sześćset osiemdziesiątego drugiego – braku mechanizmu wyparcia. Matka powiedziała mi, że nie potrafi tego zrozumieć. Zawsze twierdziła, że do wieku około pięciu lat byłem miłym, słodkim, wesołym chłopcem, a potem zmieniłem się w skwaszonego, nieprzyjemnego, niezadowolonego, zepsutego dzieciaka.
A jednak w moim życiu nie było traum, żadnego okropnego zdarzenia, które zmieniło mnie z uśmiechniętego, piegowatego chłopaka z wędką i w pantalonach w chronicznie niezadowolonego gbura. Moje własne dociekania koncentrują się wokół tego, że w wieku jakichś pięciu lat stałem się świadomy śmiertelności i pojąłem, o rety, że to nie jest coś, na co się pisałem. Nigdy nie godziłem się na skończoność. Jeśli nie macie nic przeciwko temu, poproszę o zwrot pieniędzy. Gdy byłem starszy, nie tylko wymieranie stało się dla mnie jaśniejsze, ale też bezsens istnienia. Wpadłem na to samo pytanie, które dręczyło byłego księcia Danii: Po cóż znosić pociski zawistnego losu, kiedy mogę po prostu ochlapać wodą nos, wsadzić go do oprawki żarówki i nigdy więcej nie musieć się borykać z niepokojem, smutkiem i gotowanymi kurczakami mojej matki? Hamlet nie zdecydował się na to wyjście, gdyż obawiał się tego, co może go spotkać w życiu pozagrobowym, ale ja w nie nie wierzyłem, więc, przy mojej ponurej ocenie ludzkiej kondycji i jej bolesnej absurdalności, po co to kontynuować? Ostatecznie nie wymyśliłem logicznego powodu i w końcu doszedłem do wniosku, że jako ludzie po prostu jesteśmy na stałe tak zaprojektowani, żeby opierać się śmierci. Krew przeważa nad mózgiem. Nie ma żadnego logicznego powodu, żeby czepiać się życia, ale kogo to obchodzi, co mówi głowa – serce mówi: Widziałeś Lolę w minispódniczce? Chociaż tyle biadolimy, jęczymy i upieramy się, często dosyć elokwentnie, że życie jest bezsensownym koszmarem cierpienia i łez, to kiedy ktoś wtargnie nagle do pokoju z nożem, żeby nas zabić, natychmiast reagujemy. Rzucamy się na niego i walczymy z całych sił, żeby go rozbroić i przeżyć. (Ja osobiście uciekam). To, zakładam, jest wyłącznie właściwością naszych molekuł. Przypuszczalnie do tej pory zrozumieliście już, że nie jestem nie tylko intelektualistą, ale i duszą towarzystwa podczas przyjęć.
Nawiasem mówiąc, to zdumiewające, jak często jestem określany mianem „intelektualisty”. To pomysł z gruntu równie fałszywy jak potwór z Loch Ness, gdyż nie mam w mózgu intelektualnego neuronu. Niedouczony i niezainteresowany sprawami akademickimi, wyrosłem na prototyp lenia, który siedzi z piwem w ręce przed telewizorem, mecz ma nastawiony na pełny regulator, a rozkładówkę z „Playboya” przykleił taśmą do ściany, barbarzyńca z łatami na łokciach tweedów oxfordzkiego wykładowcy. Nie jestem przenikliwy, nie mam wzniosłych myśli ani nie rozumiem większości wierszy, które nie zaczynają się od: „Na górze róże, na dole fiołki…”. Mam jednak okulary w czarnych oprawkach i stawiam wniosek, że to te cyngle, w połączeniu z wrodzoną smykałką do przywłaszczania sobie urywków erudycyjnych dzieł, które są zbyt głębokie, żebym je zrozumiał, ale które mogą zostać wykorzystane w mojej pracy, aby wywrzeć mylne wrażenie, iż wiem więcej, niż wiem, sprawiają, że krąży ta bajka.
Dobra, no więc jestem wychowywany pod kloszem przez wiele zapatrzonych we mnie kobiet, matkę, ciotki i czworo kochających dziadków. Postarajcie się nadążać: tato taty, człowiek, który pływał do Londynu, żeby pójść na wyścigi konne, i miał lożę w operze, teraz zubożały, zdobywa nędzne grosze nie wiadomo jak. Jego żona, również imigrantka, którą poślubił, żeby oboje mogli wjechać do kraju. Uciekła przed rosyjskimi pogromami, a on przed przymusową służbą wojskową. Była zasuszoną starą kobietą, cukrzyczką, żyjącą z mężem i potomstwem w tandetnej norze z pianinem, na którym nikt nie grał. Ale kochała mnie, wsuwała mi forsę podczas wizyt u niej, kostki cukru z żółtej puszki Domino, w zamian nie prosząc o nic więcej z wyjątkiem odwiedzin od czasu do czasu, zawsze szczodra pomimo ich ubóstwa.
Dziadkowie ze strony matki także mnie kochali. Mama mamy, gruba i głucha, dzień w dzień siedząca od rana do wieczora w oknie (przy jej wzroku byłaby bardziej na miejscu na liściu lilii wodnej). Dziadek, ruchliwy, krzepki, zawsze w synagodze, a widzicie, w jaki sposób taka gnida jak ja odpłaciła mu za jego dobroć. Ja i moi przyjaciele zdobyliśmy fałszywą pięciocentówkę. Czysty ołów. Baliśmy się wydać ją w sklepie z cukierkami, żeby nie skończyć na Rikers, więc zgłosiłem się na ochotnika, że przepuszczę ją przez kieszeń dziadka, który był stary i nigdy by się nie połapał, i rzeczywiście tak było, wymieniłem ją u niego na pięć centów z jego pugilaresu na zatrzask, i to nie było jak w filmach, w których staruszek chichocze i wie, co kombinuję, ale pobłaża mi z filuternym błyskiem w oku. Nie. Został oszukany, a ja wyczyściłem go z jego pięciu centów, zostawiłem z ołowianą pięciocentówką i poszedłem kupić orzeszki ziemne w czekoladzie.
I w końcu była prawdziwa tęcza mojego dzieciństwa, kuzynka Rita. Pięć lat starsza ode mnie, puszysta blondynka, której towarzystwo wywarło być może najbardziej znaczący wpływ na moje życie. Rita Wishnick, jej ojciec był kolejnym zbiegłym rosyjskim Żydem o nazwisku Wiszniecki, zanglicyzowanym do Wishnick. Była atrakcyjną dziewczyną, ofiarą polio, która lekko utykała i która mnie polubiła i wszędzie ze sobą zabierała – do kina, na plażę, do chińskich restauracji, na minigolfa, do pizzerii – grała ze mną w karty, grała ze mną w warcaby, grała ze mną w Monopoly. Poznała mnie ze wszystkimi swoimi przyjaciółmi, z dziewczynami i chłopakami, którzy byli starsi ode mnie, i bez względu na to, jak byłem niedojrzały, zdawało się to ich zachwycać, więc prowadzałem się z nimi, stając się, jak na tak małego chłopca, bardzo wyrafinowany, i moje dzieciństwo zrobiło wielki krok naprzód.
Miałem także przyjaciół w swoim wieku, ale mnóstwo czasu spędzałem z Ritą oraz z dziewczynami i chłopakami z jej kręgu. Byli błyskotliwymi żydowskimi dzieciakami z klasy średniej, kształconymi na nauczycieli, dziennikarzy, wykładowców, lekarzy i prawników.
Pozwólcie mi jednak wrócić do filmów, pasji Rity. Pamiętajcie, mam pięć lat, a ona dziesięć. Oprócz wyklejania ścian kolorowymi zdjęciami wszystkich gwiazd Hollywood chodziła regularnie do kina, co oznaczało podwójny seans w każde sobotnie południe, zwykle w Midwood, i chociaż szła z przyjaciółmi, zabierała zawsze i mnie. Widziałem wszystko, co wyszło z Hollywood. Każdy film, każdy obraz klasy B. Wiedziałem, kto jest na ekranie, rozpoznawałem tych ludzi, znałem aktorów drugoplanowych, aktorów charakterystycznych, rozpoznawałem muzykę, bo znałem wszystkie popularne utwory, ponieważ ja i Rita siadywaliśmy razem i w nieskończoność słuchaliśmy radia. Make Believe Ballroom, Your Hit Parade. W tamtych czasach radio było włączone od momentu otworzenia oczu do położenia się spać. Muzyka, wiadomości, i co za muzyka.
Popularna muzyka tamtych czasów to byli Cole Porter, Rodgers i Hart, Irving Berlin, Jerome Kern, George Gershwin, Benny Goodman, Billie Holliday, Artie Shaw, Tommy Dorsey. Oto więc jestem otoczony taką piękną muzyką i filmami. Najpierw podwójny seans co tydzień, a potem, z upływem lat, chodziłem do kina coraz częściej i częściej. Cóż za podniecenie, wejść do Midwood w sobotni poranek, kiedy światła nadal się palą, a skromny tłumek kupił sobie słodycze i ludzie wchodzili pojedynczo w trakcie jakiegoś popularnego nagrania, które miało powstrzymać zajmujących miejsca od rebelii, zanim zgasną światła. Harry James – I’ll Get By. Abażury kinkietów były czerwone, mosiężne uchwyty złociste, chodniki czerwone. W końcu światła ciemnieją, kurtyna się rozsuwa i srebrny ekran rozświeca logo, od którego serce się ślini w odruchu Pawłowa, jeśli wolno mi mieszać metafory. Widziałem je wszystkie, każdą komedię, każdy western, melodramat, film o piratach, film wojenny. Kilkadziesiąt lat później, kiedy stałem z Dickiem Cavettem na ulicy, przy której znajdowało się niegdyś wielkie kino, a teraz był po prostu plac, patrzyliśmy obaj na pustą działkę i wspominaliśmy, jak kiedyś siedzieliśmy w środku owej parceli, przenoszeni do obcych miast pełnych intryg, na pustynie otoczone przez romantycznych Beduinów, na okręty, do okopów, do pałaców i indiańskich rezerwatów. Niebawem stanie tutaj mieszkalne kondominium, a Rick’s Café będzie dawno zburzona.
Źródło: Rebis
Dzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat