A propos niczego: przeczytaj fragment autobiografii Woody'ego Allena
Autobiografia Woody'ego Allena nosi tytuł A propos niczego. Przeczytajcie fragment tej książki.
Autobiografia Woody'ego Allena nosi tytuł A propos niczego. Przeczytajcie fragment tej książki.
To smutne, że chociaż moja matka była dużo lepszym rodzicem, dużo bardziej odpowiedzialnym, szczerym i dojrzałym od mojego niebyt moralnego, uganiającego się za spódniczkami ojca, kochałem go bardziej. Wszyscy go kochali. Chyba dlatego, że był miłym facetem, serdeczniejszym, w oczywisty sposób bardziej uczuciowym, podczas gdy ona nie brała jeńców. To ona utrzymywała rodzinę na powierzchni. Pracowała jako księgowa w kwiaciarni. Prowadziła dom, gotowała, płaciła rachunki, pilnowała, żeby w pułapkach był świeży ser, a mój ojciec odwijał ze zwitka dwudziestki, na co nie było go stać, i wsuwał mi je do kieszeni, gdy spałem.
Podczas tych rzadkich okazji, kiedy obstawiał numer, wszyscy mieliśmy udział w wygranej. Grał na nielegalnej loterii codziennie, niezależnie od okoliczności. W jego życiu była to rzecz najbliższa praktykom religijnym. I bez względu na to, czy wychodził z domu z jednym dolarem czy z setką, przed powrotem wszystko wydawał. Na co? No cóż, na ubrania i inne podstawowe rzeczy, takie jak podrasowane piłki golfowe, które się dziwnie toczyły i które mógł wykorzystywać do oszukiwania kumpli. I wydawał pieniądze na mnie i moją siostrę Letty. Rozpuszczał nas z taką samą swobodną szczodrością, z jaką ojciec rozpuszczał jego. Przykład: kiedyś tata kelnerował nocami w lokalu na Bowery, pracując bez wynagrodzenia, tylko za napiwki. Jednak co rano budziłem się – chodziłem wtedy do liceum – a na moim nocnym stoliku leżało pięć dolców. Inne dzieciaki, które znałem, dostawały tygodniowe kieszonkowe w wysokości pięćdziesięciu centów albo może dolara. Ja dostawałem piątaka dziennie! Co z nim robiłem? Przejadałem, kupowałem magiczne gadżety, wykorzystywałem na finansowanie gry w karty lub w kości.
Widzicie, zostałem amatorskim sztukmistrzem, gdyż uwielbiałem magię. Zawsze lgnąłem do wszystkiego, co wymagało samotności, jak ćwiczenie zręczności ręki, gra na rogu albo pisanie, gdyż trzymało mnie to z dala od konieczności zadawania się z innymi istotami ludzkimi, których, bez wyraźnego powodu, nie lubiłem i którym nie ufałem. Mówię „bez powodu”, gdyż pochodziłem z licznej, kochającej się, rozległej rodziny, której wszyscy członkowie byli dla mnie bardzo mili. To tak, jakbym pod względem genetycznym urodził się wszą. Siadywałem samotnie, po czym ćwiczyłem z kartami i monetami, preparując talię, markując tasowanie i przełożenia, rozdając od spodu talii, chowając karty w dłoni. W każdym razie dla urodzonej gnidy to był krótki przeskok od wyciągania królika z kapelusza do zrozumienia, że mogę oszukiwać w kartach. Odziedziczywszy po ojcu gen nieuczciwości, niebawem oszukiwałem w pokerze, oskubywałem naiwnych, rozdając co drugą kartę, pomijając przełożenia i zgarniając cudze kieszonkowe.
Dość jednak o mnie i o tym, jakie podłe życie zacząłem prowadzić. Opowiadałem wam o rodzicach i wciąż nie doszedłem do tego, że mama urodziła swojego małego nikczemnika. Ojciec wiódł urocze życie, a życie mamy – która z konieczności musiała rozwiązywać wszystkie poważne problemy codziennego bytowania – składało się wyłącznie z obowiązków, było niewesołe i nieciekawe. Była inteligentna, ale nie miała książkowej wiedzy, co pierwsza by wam powiedziała, dumna ze swojego „zdrowego rozsądku”. Szczerze uważałem ją za zbyt wymagającą i natarczywą, ale była taka dlatego, że chciała, „żebym do czegoś doszedł”. Zerknęła na wynik mojego testu na inteligencję, któremu poddano mnie, kiedy miałem pięć czy sześć lat, i chociaż nie podam wam liczby, to zrobiła wrażenie na mojej matce. Zasugerowano wysłanie mnie do Hunter College, specjalnej szkoły dla bystrych dzieciaków, ale codzienna długa jazda z Brooklynu na Manhattan była zbyt wyczerpująca dla matki i ciotki, które na przemian woziły mnie metrem. Zatem ciepnęły mnie z powrotem do SP nr 99, szkoły dla opóźnionych nauczycieli. Nienawidziłem wszystkich szkół i przypuszczalnie nie wyniósłbym wiele albo zgoła nic i z Hunter, gdybym tam został. Matka zawsze narzekała, pytając, jak mogę być takim kompletnym idiotą w nauce, skoro mam taki wysoki iloraz inteligencji. Przykład mojego szkolnego debilizmu: w liceum miałem dwa lata hiszpańskiego. Wstąpiwszy na Uniwersytet Nowojorski, starałem się dostać na kurs hiszpańskiego dla początkujących, jakby ten język był mi kompletnie nieznany. Dacie wiarę, że nie zdałem?
Niemniej inteligencja matki nie rozciągała się na kulturę, w związku z czym ani ona, ani ojciec, który pod względem akademickim nie wzniósł się nigdy ponad baseball, grę w bezika czy filmy o Hopalongu Cassidym, nigdy nie wzięli mnie, nawet jeden jedyny raz, do teatru czy do muzeum. Pierwsze przedstawienie na Broadwayu zobaczyłem, kiedy miałem siedemnaście lat, a malarstwo odkryłem na własną rękę, gdy wagarowałem i potrzebowałem ciepłego schronienia, a muzea były darmowe albo tanie. Mogę spokojnie powiedzieć, że ani moja matka, ani ojciec nie widzieli nigdy sztuki teatralnej, nie odwiedzili galerii ani nie przeczytali książki. Ojciec posiadał jedną książkę, Gangi Nowego Jorku. Ta jedyna pozycja, którą przeglądałem w dzieciństwie, wzbudziła we mnie fascynację gangsterami, przestępcami i zbrodnią. Znałem gangsterów tak, jak większość chłopaków znała baseballistów. Również znałem graczy baseballu, ale nie tak jak Gypa the Blooda, Greasy’ego Th umba Jake’a Guzika i Tick-Tocka Tannenbauma. Ach, znałem również gwiazdy kina, dzięki mojej kuzynce Ricie, która wyklejała ściany swojego pokoju kolorowymi portretami z „Modern Screen”. Jeszcze napiszę o niej, gdyż była jednym z najjaśniejszych punktów mojego dorastania i zasługuje na specjalne potraktowanie. Ale poza Bogartem i Betty Grable, a także tym, ile zwycięstw odniósł Cy Young, ile RBI zaliczył w jednym sezonie Hack Wilson oraz który miotacz zapewnił dwa no-hittery z rzędu dla Cincinnati, wiedziałem, że Abe Reles umiał śpiewać, ale nie latać, gdzie skończył Owney Madden i dlaczego szpikulec do lodu był ulubioną bronią Pittsburgha Phila Straussa.
Oprócz Gangów Nowego Jorku cała moja biblioteka składała się z komiksów. Czytałem wyłącznie komiksy jeszcze jako starszy nastolatek. Moimi literackimi bohaterami nie byli Julian Sorel, Raskolnikow ani miejscowe kmiotki z krainy Yoknapatawpha; to byli Batman, Superman, Flash, Sub-Mariner, Hawkman. Tak, i Kaczor Donald, i Królik Bugs, i Archie Andrews. Ludzie, czytacie autobiografię mizantropijnego, gloryfikującego gangsterów analfabety; niewyrobionego samotnika, który siedział przed toaletką z trzema lustrami, ćwicząc z talią kart, żeby móc schować asa pik, ukryć go przed wszystkimi i zgarnąć pulę. Owszem, w końcu zachwyciły mnie ciężkie jabłka Cezanne’a i deszczowe paryskie bulwary Pissarra, ale, jak powiedziałem, tylko dlatego, że zwiewałem ze szkoły i w tamte zimowe śnieżne poranki potrzebowałem schronienia. Oto tam jestem, w wieku piętnastu lat, w tarapatach, skonfrontowany z Matisse’em i Chagallem, z Nolde’em, Kirchnerem i Schmidtem-Rottluff em, z Guernicą i tym szaleńczym Jacksonem Pollockiem na całą ścianę, z tryptykiem Beckmanna i mroczną, czarną rzeźbą Louise Nevelson. Potem lunch w kafeterii MoMA, po którym w sali projekcyjnej na dole oglądam klasyczny film. Carole Lombard, William Powell, Spencer Tracy. Czy to nie wygląda na lepszą zabawę od nieznośnego nadąsania panny Schwab domagającej się podania daty uchwalenia ustawy stemplowej lub nazwy stolicy Wyomingu? Potem kłamstwa w domu, tłumaczenia następnego dnia w szkole, przekręty, wykręty, podrabiane usprawiedliwienia, ponowna wpadka, rodzicielska irytacja. „Ale masz taki wysoki iloraz inteligencji”. A tak na marginesie, czytelnicy, nie taki znowu wysoki, ale z cri de cœr mojej matki można by pomyśleć, że potrafiłbym wyjaśnić teorię strun. Możecie to poznać po moich filmach; chociaż niektóre są atrakcyjne, to żaden pomysł, jaki kiedykolwiek miałem, nie zapoczątkuje nowej religii.
W dodatku – i nie wstydzę się tego wyznać – nie lubiłem czytać. W przeciwieństwie do siostry, która to uwielbiała, byłem leniwym chłopakiem, który nie znajdował przyjemności w zaglądaniu do książek. A dlaczego miałbym ją odczuwać? Radio i filmy były o wiele bardziej ekscytujące. Mniej wymagające i żywsze. W szkołach nigdy nie umieli wprowadzić cię w czytanie tak, żebyś to polubił. Książki i opowiadania, które wybierali, były nudne, pozbawione dowcipu, aseptyczne. Żadna postać z tych uważnie dobranych historii dla młodych chłopców i dziewcząt nie dorównywała Plastic Manowi czy Kapitanowi Marvelowi. Myślicie, że podniecony dzieciak (ponownie, wbrew Freudowi, nigdy nie przeszedłem fazy latencji), który lubi gangsterskie filmy z Bogartem i Cagneyem oraz proste, seksowne blondynki, zapali się do Darów Trzech Króli? Ona sprzedaje swoje włosy, żeby kupić mu dewizkę do kieszonkowego zegarka, a on sprzedaje zegarek, żeby kupić jej grzebień. Wyciągnąłem z tego taki morał, że zawsze bezpieczniej jest dawać gotówkę. Lubiłem komiksy, tak oszczędne, jak tylko proza może być skromna, i kiedy później szkoła zapoznała mnie z Szekspirem, zdołali nakarmić mnie nim na siłę w taki sposób, że kiedy było po wszystkim, do końca życia nie chciało się słyszeć kolejnego „słuchajcie”, „proszę was” czy „lecz cicho”.
Tak czy inaczej, zacząłem czytać dopiero pod koniec liceum, kiedy moje hormony naprawdę walnęły i zauważyłem te młode kobiety o długich, prostych włosach, które nie używały szminki, stosowały skromny makijaż, nosiły czarne golfy, czarne spódniczki, czarne rajstopy i wielkie skórzane torby z egzemplarzami Przemiany, które opatrywały na marginesach uwagami w stylu „Tak, bardzo prawdziwe” albo „Porównaj u Kierkegaarda”. Z powodu jakiejś irracjonalnej cielesnej osobliwości to one rozpalały mi serce i kiedy dzwoniłem, żeby umówić się na randkę, i pytałem, czy nie poszłyby do kina albo na mecz baseballu, a one wolały raczej posłuchać Segovii albo zobaczyć sztukę Ionesco w teatrze spoza Broadwayu, następowała długa, niezręczna cisza, po której mówiłem: „Oddzwonię do ciebie”, a potem usilnie starałem się sprawdzić, kim są Segovia i Ionesco. Można bezpiecznie założyć, że te kobiety nie czekały niecierpliwie na kolejny zeszyt „Kapitana Ameryki” czy nawet na następną książkę Mickeya Spillane’a, jedynego poety, którego potrafiłem cytować.
Źródło: Rebis
Dzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat