Fragment „Żywych Trupów. Upadku Gubernatora”
Zapraszamy do lektury fragmentu powieści Żywe Trupy. Upadek Gubernatora. Część 1 autorstwa Roberta Kirkmana i Jaya Bonansingi.
Zapraszamy do lektury fragmentu powieści Żywe Trupy. Upadek Gubernatora. Część 1 autorstwa Roberta Kirkmana i Jaya Bonansingi.
Upadek Gubernatora to część powieściowej sagi, współtworzonej przez Jaya Bonansingę i Roberta Kirkmana, autora serii komiksów "Żywe Trupy", na podstawie którego powstał popularny serial The Walking Dead. Dwa poprzednie tomy również ukazały się w Polsce, a ich tytuły to Żywe Trupy: Droga do Woodbury oraz Żywe Trupy: Narodziny Gubernatora.
Upadek Gubernatora jest w sprzedaży do kilku dni. Tym, którzy nie mieli jeszcze okazji zajrzeć do książki, prezentujemy jej fragment:
JEDEN
Leżąc na ziemi i wijąc się z bólu, Bruce Allan Cooper łapczywie chwyta powietrze, mimowolnie mrugając powiekami. Słyszy gardłowe, dzikie powarkiwania kilku kąsaczy, którzy idą za nim, chcąc się pożywić. Ruszaj się, pierdolony idioto! Co ty tu jeszcze robisz, tępa cipo? – krzyczą głosy w jego głowie.
Imponującej postury Afroamerykanin o sylwetce godnej gracza ligi NBA, ogolonej, nieco jajowatej głowie i koziej bródce, turla się po wyboistej ziemi, ledwie unikając zakrzywionych, szarych paznokci i kłapiących zębisk martwej kobiety o niemiłosiernie zmasakrowanej twarzy.
Udaje mu się przeczołgać kilka metrów, kiedy nagle czuje promieniujące od boku ukłucie bólu, które rozprzestrzenia się błyskawicznie, obejmując całe żebra i paraliżując jego ruchy. Kładzie się na plecach, nadal ściskając pordzewiały toporek strażacki z głowicą upstrzoną krwią oraz czarnym śluzem, nazywanym przez tych, którym udało się przeżyć, trupim łajnem; do ostrza przylepiły się ludzkie włosy.
Zaczyna dzwonić mu w uszach, czuje się bezsilny. Złamany nos nadal puchnie, powoli unieruchamiając jedną z powiek. Bruce ma na sobie znoszony wojskowy kombinezon roboczy i upaćkane błotem buciory z wysoką cholewą, jakie nosi nieoficjalna milicja z Woodbury. Przed oczami ma baldachim brudnoszarych chmur – kwiecień jest surowy i paskudny – a samo niebo wydaje się z niego naigrawać: jesteś niczym, tylko robakiem.
Brucey, chłopcze, jesteś larwą na truchle umarłego świata, pasożytem żerującym na ochłapach, które zostawiła po sobie zdychająca ludzka rasa.
Przed jego oczyma wyrastają nagle trzy obce twarze – niczym ciemne planety zasłaniające nieboskłon – każda wydaje z siebie głupkowaty, pijacki warkot, wpatrując się w niego wiecznie wybałuszonymi, mlecznobiałymi gałami. Z gęby otyłego mężczyzny w szpitalnym chałacie prosto na policzek Bruce’a ścieka czarna, kleista maź.
– NIECH TO CHOLERA!
Bruce wyrywa się z odrętwienia, dochodzi do siebie w jednej chwili, niespodziewanie odnajdując w ciele resztki drzemiących sił. Uderza na oślep toporkiem. Ostrze wbija się gładko w miękki tłuszcz na podbródku grubasa. Dolna część jego twarzy odrywa się od reszty, odrażający płat martwego mięsa i plątanina lśniących chrząstek wylatuje wysoko w powietrze, aby w mgnieniu oka opaść na ziemię z mokrym plaśnięciem.
Bruce’owi udaje się przeturlać i stanąć na nogi. Obraca się szybkim – i wyjątkowo płynnym jak na ogromnego faceta odczuwającego przemożny ból – ruchem, wbijając toporek w przegniłą szyję człapiącej za nim kobiety; jej głowa opada na bok, przez chwilę kołysze się na strzępie wysuszonej tkanki, aż wreszcie urywa się i spada, tocząc się po ziemi, gdzie zostawia za sobą czarny oleisty ślad.
Bezgłowe zwłoki stoją jeszcze przez kilka sekund. Pozbawione życia, wyciągnięte naprzód ramiona chwytają instynktownie powietrze. Trup pada, a metalowy łańcuch u jego stóp zwija się w kłąb.
Bruce słyszy – choć nadal dzwoni mu w uszach – zduszony dźwięk, który zupełnie nie przystaje do krwawej jatki: uderzenie w gong. A przynajmniej tak identyfikuje dochodzący z bliska odgłos, który rozbrzmiewa w jego głowie; rozsadzający mózg, bolesny, metaliczny zgrzyt. Nieco spłoszony robi krok w tył, dalej ściskając w ręce broń. Mruga i próbuje skupić się na zmierzających w jego stronę kąsaczach. Nie da rady wszystkim, jest ich zbyt dużo.
Zaczyna biec, ale ktoś blokuje mu drogę ucieczki.
– EJ!
To barczysty facet o ściętych na krótko, po wojskowemu, włosach koloru piasku, który wydaje z siebie bojowy okrzyk i bierze zamach maczugą wielkości końskiej nogi. Nabity gwoździami kij ze świstem mija złamany nos Bruce’a zaledwie o centymetry. Mężczyzna odruchowo odskakuje, potykając się o własne nogi. Pada niezgrabnie na ziemię, wzbijając w powietrze kłęby kurzu, czemu towarzyszy kolejna seria uderzeń w gong dochodzących z trudnej do sprecyzowania odległości. Unosi toporek. Blondyn korzysta z zamieszania i rusza na niego z maczugą gotową do uderzenia. Bruce ze stęknięciem turla się na bok, w ostatniej chwili unikając kija.
Maczuga uderza w ziemię, wbijając się w piach obok głowy Bruce’a.
Mężczyzna próbuje doskoczyć do broni, którą wypuścił z ręki. Zaciska dłoń na drewnianym trzonku, kiedy nagle, bez ostrzeżenia, z lewej wyłania się jakaś postać. Bruce odskakuje od kąsacza, który pełznie do niego ospale niczym gigantyczna jaszczurka. Czarna maź spływa po brodzie zmarłej kobiety – Bruce widzi jej ostre, małe zęby – kłapiącej nieustannie szczękami z gadzim wigorem.
I nagle dzieje się coś, co przywraca Bruce’a do rzeczywistości.
Łańcuch, którym przypięty jest trup, chrzęści, sygnalizując, że stwór nie może go sięgnąć. Bruce wydaje z siebie westchnienie ulgi, bowiem truchło znajduje się zaledwie kilkanaście centymetrów dalej, bezsilnie wyciągając ku niemu ręce. Kąsacz wydaje z siebie pełne frustracji warknięcie i szarpie, lecz łańcuch trzyma mocno. Bruce chciałby gołymi rękoma wydłubać mu oczy, wbić palce w ten gnijący, bezużyteczny łeb.
Ponownie słyszy dziwaczny metaliczny odgłos gongu i ledwie przebijający się przez niego krzyk:
– Dalej, facet, podnoś się… podnoś się!
Bruce chwyta toporek mocniej i dźwiga się na nogi. Kolejne uderzenie w gong… Odwraca się i bierze zamach, chcąc uderzyć potężnego mężczyznę z całej siły.
Ostrze ze świstem przecina materiał swetra, który ma na sobie jego przeciwnik, zaledwie o centymetr mijając gardło.
– I jak ci się podobało? – mamrocze pod nosem Bruce, próbując zajść mężczyznę od drugiej strony. – Dobrze się bawisz? Co?
– To mi się podoba – mówi człowiek nazywający się Gabriel Harris, dla swoich kumpli Gabe, i ponownie bierze zamach nabijaną gwoździami maczugą, której koniec niemalże muska napuchniętą twarz Bruce’a.
– Tylko na tyle cię stać? – charczy Bruce, robiąc w porę unik.
Podejmuje kolejną próbę zajścia Gabe’a od boku, tym razem z drugiej strony. Podnosi toporek, uderza, lecz jego przeciwnik paruje cios kijem; walczących otaczają rzężące, niemiłosiernie zawodzące i bulgoczące trupy. Kąsacze siłują się z łańcuchami, spragnieni ludzkiego mięsa, szalejące z nienasyconego głodu.
Unoszący się na arenie kurz powoli opada, odsłaniając coraz wyraźniejsze kontury otoczonego siatką z drutem kolczastym toru wyścigowego o rozmiarze boiska futbolowego. Na Woodbury Veterans Speedway składają się również dawne stanowiska serwisowe oraz ciemne, przestronne przejścia i korytarze. Za ogrodzeniem ciągną się rzędy ławek; u ich końca stoją pordzewiałe reflektory. Trybuny zapełniają wiwatujący mieszkańcy Woodbury; to, co Bruce brał za dźwięk gongu, było w rzeczywistości gwizdami i gorączkowymi brawami tłumu.
Pył nadal unosi się nad areną, kiedy gladiator znany jako Gabe nachyla się i mówi do Bruce’a szeptem, aby nikt inny go nie usłyszał:
– Bijesz dziś jak cholerna baba, Brucey.
Swój żarcik puentuje zamaszystym ciosem maczugą wycelowanym w nogi czarnoskórego mężczyzny.
Bruce podskakuje, robiąc unik, którego nie powstydziliby się profesjonalni amerykańscy zapaśnicy. Gabe próbuje sięgnąć go raz jeszcze, ale chybia; gwoździe lądują w głowie młodego kąsacza w podartych, zatłuszczonych ogrodniczkach, może byłego mechanika.
Gabe usiłuje wyciągnąć kij z wynędzniałego czerepu. Z martwej czaszki tryska lepka, czarna ciecz.
– Gubernator nie będzie zadowolony z twojego fajtłapowatego występu – mówi.
– Tak? – odpowiada Bruce i kontratakuje trzonem toporka, trafiając przeciwnika w splot słoneczny; cios posyła mężczyznę na ziemię.
Uderza raz jeszcze, tym razem ostrzem, które wbija się w ziemię tuż przy policzku Gabe’a.
Blondyn turla się w bok i szybko staje na równe nogi, mrucząc pod nosem:
– A mogłem nie jeść na noc podwójnej porcji chleba kukurydzianego…
Bruce szykuje się do następnego ciosu, niemal ucinając Gabe’owi głowę.
– Nie gadaj tyle, tłuściochu.
Gabe zadaje serię szybkich uderzeń, spychając Bruce’a na ścianę skutych łańcuchami truposzy.
– Ile razy mam ci powtarzać? Gubernator mówił, że ma wyglądać wiarygodnie.
Bruce blokuje cios trzonkiem toporka.
– Złamałeś mi, kurwa, nos, pojebańcu.
– Nie jojcz tak, kutafonie.
Gabe raz jeszcze uderza kijem. I jeszcze raz. Gwoździe wbijają się mocno w drewno trzonka, mężczyzna wykonuje szybki ruch do tyłu i wyrywa broń z rąk Bruce’a. Tłum wiwatuje. Bruce rzuca się do ucieczki, Gabe rusza za nim. Czarnoskóry mężczyzna nagle skręca i zaczyna biec w innym kierunku; jego przeciwnik nurkuje naprzód, próbując zahaczyć maczugą o nogi uciekającego. Powbijane w końcówkę kija gwoździe rozrywają materiał spodni, wyszarpując pas mięsa z łydki Bruce’a i raniąc go dotkliwie. Mężczyzna potyka się i upada boleśnie, turlając się jak najdalej od przeciwnika. Strużki krwi chlapią wokoło, ich czerwień kontrastuje z bladością dnia.
Gabe upaja się rozszalałym, gorączkowym aplauzem – klaskanie tłumu jest niemal histeryczne – i odwraca się w stronę trybun wypełnionych tymi, którym udało się przeżyć zarazę i zamieszkać w Woodbury. Podnosi maczugę w tryumfalnym geście niczym Mel Gibson w Walecznym sercu. Okrzyki i gwizdy są coraz głośniejsze. Gabe cieszy się chwilą. Staje nad powalonym przeciwnikiem, unosząc kij nad głową; na jego twarzy błąka się uśmiech wyrażający radość ze zwycięstwa. Istna parodia macho-zdobywcy. Tłum szaleje… lecz na jednej z ławek w wyższym rzędzie, pośród machających dłoni, ogłuszających gwizdów i okrzyków, jeden widz nie wydaje się zbyt pochłonięty spektaklem. Siedząca na północnym krańcu żylety Lilly Caul odwraca z niesmakiem wzrok od tego, co dzieje się na arenie. Wyblakły lniany szal otula jej smukłą, łabędzią szyję, chroniąc przed kwietniowym chłodem. Ma na sobie podarte jeansy, znoszony sweter i podniszczone koraliki. Potrząsa głową i wzdycha ciężko, a podmuch wiatru targa jej włosy koloru krówek ciągutek opadające na młodzieńczą twarz, poznaczoną już jednak zmarszczkami smutku – pajęczynki biegną od morskich oczu i wzdłuż kącików ust – bruzdami głębokimi niczym na wyprawionej skórze wołowej. Nie jest nawet świadoma, że mamrocze pod nosem:
– Pierdolone igrzyska…
– Słucham? – odzywa się siedząca obok kobieta, sącząca ciepławą herbatę z kubka termicznego. – Mówiłaś coś?
– Nie, nic – zaprzecza Lilly.
– Czy wszystko w porządku?
– Pewnie… po prostu cudownie.
Lilly wpatruje się w dal, podczas gdy reszta zgromadzenia ryczy i wrzeszczy, niczym stado rozentuzjazmowanych hien. Mimo że jest dopiero po trzydziestce, wygląda na przynajmniej dziesięć lat starszą; skonsternowana, nieustannie marszczy brwi.
– Skoro jednak chcesz usłyszeć prawdę, to mam już dość tego gówna.
Rozmówczyni Lilly w zamyśleniu pociąga łyk herbaty. Spod narzuconej na ramiona kurtki z kapturem wystaje biały fartuch laboratoryjny; to miejscowa pielęgniarka – szczera, wygadana dziewczyna o imieniu Alice – którą żywo interesuje wątła pozycja Lilly w hierarchii lokalnej społeczności.
– To nie moja sprawa – odpowiada Alice wystarczająco cicho, aby nie usłyszeli jej stojący obok kibice – ale na twoim miejscu zachowałabym to dla siebie.
– O co ci chodzi?
– Przynajmniej na razie.
– Nie nadążam.
Alice nie czuje się zbyt komfortowo, rozmawiając na podobne tematy za dnia, i to w tłumie innych, obcych ludzi.
– Obserwuje nas, wiesz o tym.
– Co?
– Pilnuje nas.
– Chyba sobie robisz…
Lilly milknie, bowiem nagle zdaje sobie sprawę, że Alice mówi o pogrążonej w cieniu postaci stojącej przy wejściu do murowanego korytarza po północnej stronie trybun, jakieś trzydzieści metrów dalej, pod nieczynną tablicą wyników. Mroczna sylwetka odcina się na tle jarzących się w tyle świateł; mężczyzna, podparty pod boki, śledzi przebieg walki z błyskiem satysfakcji w oczach.
Obserwator jest przeciętnej budowy i wzrostu, u biodra przytroczoną ma kaburę z pistoletem dużego kalibru. Na pierwszy rzut oka wydaje się człowiekiem zupełnie niegroźnym, łagodnym, jest niczym dumny baron na włościach lub średniowieczny szlachcic podziwiający swą posiadłość. Lecz nawet z tej odległości Lilly czuje na sobie jego przenikliwy wzrok – przeszywający niczym spojrzenie kobry – omiatający każdy zakamarek i zakątek trybun. Co kilka sekund mężczyzna spogląda na ławkę, gdzie przycupnęły drżące z zimna Lilly i Alice.
– Gorzej, jeśli on uważa, że wszystko jest okej – mruczy Alice.
– Jezu Chryste – szepcze Lilly, wbijając wzrok w zaśmieconą betonową wylewkę.
Rozlega się kolejna fala okrzyków i oklasków, kiedy gladiatorzy ponownie rzucają się na siebie. Bruce rusza naprzód z toporkiem w ręce, Gabe zostaje przyparty do muru rzucających się na łańcuchach kąsaczy. Lilly nie zwraca uwagi na to, co dzieje się na arenie.
– Uśmiechnij się – mówi Alice.
– Sama się uśmiechnij… Nie mam do tego nerwów – odpowiada Lilly i podnosi głowę, przez chwilę patrząc na mrożący krew w żyłach spektakl; maczuga Gabe’a miażdży akurat przegniłe czaszki żywych trupów. – Nie rozumiem…
Odwraca wzrok, kręcąc z niedowierzaniem głową.
– Czego nie rozumiesz? – pyta Alice.
Lilly głęboko wzdycha i patrzy na swoją rozmówczynię:
– O co chodzi ze Stevensem?
Alice wzrusza ramionami. Doktor Stevens przez prawie rok był dla niej niczym lina ratunkowa; dzięki niemu udało jej się pozostać przy zdrowych zmysłach, to on nauczył ją fachu i pokazał, jak poskładać do kupy poranionych gladiatorów za pomocą tych niewielu artykułów zaopatrzenia medycznego, które im jeszcze zostały; prowizoryczną przychodnię urządzono w katakumbach znajdujących się pod areną.
– A o co ma chodzić?
– Nie bierze udziału w tym szajsie – mówi Lilly, pocierając twarz. – Czemu jest niby taki wyjątkowy i nie musi cackać się z Gubernatorem? Szczególnie po tym, co stało się w styczniu.
– Lilly…
– Daj spokój, Alice. Przyznaj mi rację i już. Nasz dobry doktor nigdy nie pojawia się na tych hucpach i non stop narzeka, że Gubernator to żądny krwi dziwak, a na dodatek mówi to na głos każdemu, kto chce słuchać.
Alice oblizuje wargi i kładzie rękę na ramieniu Lilly.
– Posłuchaj mnie i nie gadaj głupot. Przecież doskonale wiesz, że toleruje Stevensa tylko dlatego, że jest lekarzem.
– No i?
– No i to, że normalnie nie byłby mile widziany w małym królestwie Gubernatora.
– Co chcesz przez to powiedzieć, Alice?
Młodsza kobieta bierze kolejny oddech i odzywa się jeszcze ciszej:
– Mówię tylko, że nikt nie jest bezpieczny. Nikt nie ma wystarczająco mocnej pozycji, żeby być jej pewnym. – Ściska ramię Lilly nieco mocniej. – Bo co się stanie, jeśli znajdą innego lekarza, któremu to wszystko będzie odpowiadało? Stevens jak nic skończy na arenie.
Lilly strząsa z ramienia dłoń pielęgniarki, wstaje i obserwuje przez chwilę potworną walkę.
– Mam dość, nie zniosę tego dłużej – mówi i spogląda na stojącą w cieniu postać. – Nie obchodzi mnie, czy na mnie patrzy, czy nie.
Lilly rusza w stronę wyjścia, lecz Alice chwyta ją za rękę.
– Obiecaj mi, że będziesz ostrożna, dobrze? Nie wychylaj się. Zrobisz to dla mnie?
Przyjaciółka odpowiada jej chłodnym, enigmatycznym uśmiechem.
– Alice, naprawdę wiem, co robię.
Lilly schodzi na dół i znika w zacienionym wyjściu.
Minęły dwa lata, odkąd pierwsi martwi ożyli i nagle świat rozciągający się poza granicami peryferyjnej części Georgii skurczył się niczym komórki rakowe. Niewielkie grupki tych, którym udało się uciec przed trupim głodem, koczowały w opuszczonych parkach biznesowych i wyludnionych sklepach lub organizowały się w prowizoryczne, włóczęgowskie społeczności. Populacja szwendaczy stale rosła, a wraz z nią niebezpieczeństwo. Ludzie zaczęli tworzyć istne struktury plemienne.
Miasteczko Woodbury w Georgii, hrabstwie Meriwether, usytuowane w zachodniej części stanu, jakieś osiemdziesiąt kilometrów od Atlanty, jest istną anomalią w świecie upstrzonym prowizorycznymi osadami. Niegdyś rolnicza mieścina z tysiącem mieszkańców, obejmująca zaledwie parę ulic i linię kolejową, dziś jest ufortyfikowanym kompleksem zaopatrzonym w niezbędne wyposażenie wojskowe.
Na półciężarówkach zamontowano karabiny maszynowe dużego kalibru, które rozstawiono w strategicznych punktach. Stare wagony kolejowe opleciono drutem kolczastym i ustawiono w odpowiednich miejscach jako blokady. Z kolei wzdłuż centralnej części miasta postawiono obronny wał, otaczający niegdysiejszą dzielnicę handlową – niektóre części barykady ukończono niedawno – gdzie obecnie samotni ludzie żyją mglistymi wspomnieniami kościelnych bankietów i sąsiedzkiego grillowania.
Idąc celowo samym środkiem głównej ulicy, krocząc dumnie po spękanym bruku, Lilly Caul kieruje się do centrum miasteczka, próbując pozbyć się myśli, że zadaniem przechadzających się przed pustymi wystawami sklepowymi ludzi Gubernatora, przyciskających do piersi swoje karabiny AR-15, nie jest obrona mieszkańców przed szwendaczami, ale uniemożliwienie komukolwiek ucieczki.
Lilly od paru miesięcy – od czasu styczniowego nieudanego zamachu stanu – ma w Woodbury status persona non grata. Doszła wówczas do wniosku, że Gubernator do reszty zwariował, a jego rządy przypominają karnawał śmierci. Udało jej się zwerbować kilku co bardziej ogarniętych mieszkańców – w tym Stevensa, Alice i Martineza, prawą rękę lokalnego dyktatora – porwać Gubernatora i zabrać go daleko za miasto, aby rzucić mężczyznę na pożarcie kąsaczom; jego śmierć miała nosić znamiona nieszczęśliwego wypadku. Jednak szwendacze chętnie rujnują nawet najlepsze plany i w połowie drogi zostali napadnięci przez hordę, która zmaterializowała się znienacka na ich trasie. Zamach przemienił się w rozpaczliwą walkę o przetrwanie… Gubernator wyszedł z niej praktycznie bez szwanku i sprawuje rządy po dziś dzień.
Nastąpił dziwaczny, darwinowski zwrot akcji, bowiem cała intryga umocniła władzę Philipa Blake’a. Dla będących pod działaniem jego czaru ludzi stał się nieposkromiony niczym Aleksander Wielki powracający do Macedonii… niczym Stonewall Jackson wkraczający do Richmond – zakrwawiony, ale niepokonany; waleczny pitbull stworzony do przewodnictwa.
Nikt nie wydawał się zaniepokojony – a przynajmniej tak sądziła Lilly – faktem, że ich lider to zwyczajny socjopata. To ciężkie czasy, a ciężkie czasy wymagają twardej ręki. Dla jej grupki spiskowców Gubernator stał się figurą ojca znęcającego się nad dzieckiem, udzielającego "lekcji" i egzekwującego swoje kary z niekłamaną przyjemnością.
Lilly podchodzi do rzędu dwupiętrowych kamienic z czerwonej cegły, stojących na skraju dawnej handlowej części miasta. Niegdyś były to urocze budynki mieszkalne, lecz przerobiono je na typowe schrony. Płotki sztachetowe opleciono drutem kolczastym, kwietniki leżą odłogiem, zaścielone łuskami, pędy bugenwilli, martwe i poczerniałe, wiszą smętnie z nadproży niczym nadpalone kable elektryczne.
Patrząc na zabite deskami okna, Lilly po raz wtóry zastanawia się, czemu w ogóle nadal rezyduje w tej mieścinie z dysfunkcyjną, przygnębiającą, okropną rodziną znaną jako społeczność Woodbury. Prawda jest jednak taka, że nie ma dokąd pójść. Nikt nie ma. Na zewnątrz, za murem, panoszą się żywe trupy, drogi zawalone są wrakami, śmieciami i zwłokami. Lilly została, bo trzęsie się ze strachu, który jest wspólnym mianownikiem dla całej populacji tego nowego, parszywego świata. To on sprawia, że ludzie zamykają się w sobie, że górę biorą instynkty, że do głosu dochodzi zwierzęca strona ludzkiej natury, że ta część ludzkiej duszy, która trwała latami uśpiona, nagle budzi się z wrzaskiem.
Lecz za kratami umysłu Lilly Caul miotało się coś zgoła innego, co towarzyszyło jej przez całe życie, zatruwało sny i zalęgło się gdzieś głęboko w jej ciele niczym recesywny gen: samotność.
Dorastała w Mariettcie. Była jedynaczką z klasy średniej i przeważnie spędzała czas wyłącznie w swoim własnym towarzystwie: nie miała się z kim bawić, siadywała na tyłach kafeterii i zajmowała odległe miejsce w szkolnym autobusie… zawsze sama. Z kolei w szkole średniej jej intelekt, upór i cięty język skutecznie odwiodły popularne dziewczyny i cheerleaderki od pomysłu zadawania się z nią. Gromadzony przez lata, utajony ciężar samotności przywalił ją nagle po wybuchu zarazy. Straciła wszystko, co miało dla niej jakiekolwiek znaczenie – ojca, chłopaka Josha, przyjaciółkę Megan.
Dosłownie wszystko.
Mieszkanie Lilly mieści się na wschodnim krańcu Main Street, w obskurnej kamienicy z czerwonej cegły. Jej ściany oblepione są martwymi liśćmi opornika łatkowatego, które wyglądają jak pleśń. Czarne więdnące pnącza zasłaniają okna. Na dachu dawno zakwitły anteny telewizyjne i przedpotopowe talerze satelitarne, które zapewne nigdy już nie odbiorą żadnego sygnału. Sufit z chmur wiszący nisko nad głową Lilly powoli rozpływa się w powietrzu, ustępując miejsca popołudniowemu słońcu, blademu i zimnemu niczym jarzeniówka. Jego promienie padają wprost na kark kobiety, gdzie pojawiają się nieśmiałe kropelki potu.
Lilly podchodzi do drzwi wejściowych, szukając kluczy. Nagle kamienieje, gdyż kątem oka dostrzega coś, co przykuwa jej uwagę. Odwraca się i zauważa siedzącą na ziemi, odzianą w łachmany postać, opartą o szybę wystawową; widok ten sprawia jej ból.
Odkłada klucze i przechodzi na drugą stronę ulicy. Im bardziej zbliża się do mężczyzny, tym wyraźniej słyszy jego nierówny oddech, charczenie – flegma spływa mu po brodzie, jest istnym obrazem nędzy i rozpaczy – oraz słaby głos mamroczący niezrozumiałe słowa z uporem, na jaki stać jedynie pijaka.
Bob Stookey, jeden z ostatnich prawdziwych przyjaciół, jakich miała, zwija się na chodniku w pozycję embrionalną, drżąc na całym ciele; urwał mu się film. Zapewne nie miał siły iść dalej, więc spoczął w swojej wyświechtanej dwurzędowej kurtce marynarskiej pod drzwiami dawnego sklepu z artykułami metalowymi. Na szybie za jego plecami widnieje – o ironio – wyblakła od słońca reklama niegdyś mieniąca się radosnymi kolorami. Napis głosił: WIOSENNA WYPRZEDAŻ. Ból bijący od jego poznaczonej głębokimi zmarszczkami, szorstkiej twarzy – przyciśniętej do chodnika i przypominającej raczej rozpaćkane błoto – łamie Lilly serce.
Bob stoczył się po wydarzeniach, które miały miejsce ostatniej zimy, i jest być może jedynym mieszkańcem Woodbury bardziej zagubionym niż Lilly Caul.
– Biedactwo – szepcze kobieta, podnosząc leżący u stóp mężczyzny brudny wełniany koc.
Smród potu, stęchłego dymu papierosowego i taniej whiskey uderza ją w twarz. Okrywa Boba kocem; spod jego ciała wytacza się pusta butelka po alkoholu i uderza z łoskotem o stopień przed sklepowymi drzwiami.
– …muszę jej powiedzieć… – duka Bob.
Lilly klęka i potrząsa mężczyznę za ramię, zastanawiając się, czy będzie w stanie doprowadzić go do porządku, zabrać z ulicy. Zastanawia się, czy kobieta, którą ma na myśli, to Megan. Czuł do niej miętę – biedaczysko – i jej samobójstwo było dla niego straszliwym ciosem. Okrywa go kocem aż pod samą szyję i delikatnie klepie po plecach.
– Bob, już dobrze… jest… jest w lepszym miejscu…
– …powiedzieć… jej…
Na ułamek sekundy strach ściska Lilly gardło, gdy spogląda w otwarte, przekrwione oczy dygoczącego przyjaciela. Czyżby się przemienił? Serce mało co nie wyskoczy jej z piersi.
– Bob? To ja, Lilly. Śni ci się coś złego.
Udaje jej się pokonać lęk i widzi, że mężczyzna żyje – choć czy taką egzystencję można w ogóle nazwać życiem? – jedynie męczy go gorączkowy sen; prawdopodobnie po raz kolejny przeżywa pamiętną chwilę, kiedy zobaczył dyndającą na sznurze Megan Lafferty.
– Bob…?
Mężczyzna otwiera niewidzące oczy, choć tylko na moment; kryje się w nich jedynie cierpienie i smutek.
– Muszę… jej powiedzieć… co powiedział – świszczy.
– Bob, to ja, Lilly – mówi, delikatnie głaszcząc go po ramieniu. – Już dobrze. To ja.
Stary lekarz unosi powieki i spogląda jej prosto w oczy. Zaczyna mówić urywanym, charczącym głosem, który przyprawia Lilly o dreszcze. Słucha jednak uważnie każdego słowa i zaczyna rozumieć, że "ona" to nie Megan.
"Ona" to Lilly.
A to, co powie jej Bob Stookey, będzie dręczyło ją do końca życia.
Źródło: własne / informacja prasowa
Kalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1957, kończy 67 lat
ur. 1952, kończy 72 lat
ur. 1964, kończy 60 lat
ur. 1987, kończy 37 lat
ur. 1974, kończy 50 lat