Wygon: przeczytaj fragment książki o wychodzeniu z nałogu
Wydawnictwo Marginesy udostępniło fragment nadchodzącej premiery - Wygonu Amy Liptrot. Zapraszamy do lektury nadchodzącej premiery.
Wydawnictwo Marginesy udostępniło fragment nadchodzącej premiery - Wygonu Amy Liptrot. Zapraszamy do lektury nadchodzącej premiery.
Już w przyszłym tygodniu, dziewiątego października, będzie miała miejsce polska premiera zekranizowanej książki zatytułowanej Wygon. Są to wspomnienia Amy Liptrot, która powraca na Orkady z Londynu, by poradzić sobie z alkoholizmem i ponownie odnaleźć sens w życiu. Pomaga jej w tym dzika przyroda i surowość rodzinnego archipelagu.
Wydawnictwo Marginesy udostępniło fragment Wygonu w przekładzie Kai Gucio. Znajdziecie go poniżej, pod opisem i okładką książki. Miłej lektury!
Wygon - opis i okładka
Wygon - fragment książki
Maj to mój miesiąc, miesiąc zmian i możliwości: wtedy mam urodziny, a od jego nazwy pochodzi moje drugie imię. W powietrzu unosi się powiew szaleńczej świeżości: obcinam włosy, kąpię się o szóstej rano, robię zdjęcia, noszę dziwne sukienki, szukam pracy i biorę narkotyki. Pojawiają nowi ludzie, w których można się zakochać, a ja mam w sobie iskrę, która przyciąga innych, potrzebuję coraz mniej snu i jedzenia. Coraz więcej piję. Dobrze czuję się w swoim ciele i chodzę po mieście zdecydowanym krokiem, wyprostowana. W te dni, wypełnione pogonią za nowymi doświadczeniami, ciągle mówię „tak” i wkładam buty podekscytowana i niespokojna.
Mówiliśmy, że to piknik, chociaż nikt nie przychodził tam na jedzenie, którego zresztą było niewiele – parę pojemników szybko wysychającego w upale sosu ze sklepu na rogu i kiść pomidorów koktajlowych. Nasza grupa siedziała wokół koca z tęczowym wzorem. Nastał jeden z pierwszych naprawdę gorących dni w roku i promienie słońca ogrzewały moje bose stopy. Przesuwałam dłońmi po nogach, skrytych pod długą spódnicą.
W Londynie przez dojazdy do pracy, bilety miesięczne i wysokie czynsze mogliśmy poczuć się odizolowani, musieliśmy więc szukać nowych sposobów na stworzenie wspólnoty. W każdy słoneczny weekend spotykaliśmy się w parku na London Fields. W myśl niepisanej zasady ten kawałek brudnego trawnika w pobliżu pubów, sklepów monopolowych i bankomatów należał do dzieciaków, które uważały się za fajne, a rodziny z dziećmi i ludzie z psami szli na plac zabaw.
To właśnie tutaj niemal spełniały się marzenia z magazynu mody przeglądanego w sypialni podmiejskiego domu. Rozglądając się za znajomymi i słuchając elektronicznej muzyki przez słuchawki, mijałam grupki gotyckich balerin i miejskich żeglarzy śródlądowych na trawie. Stroje dziewczyn były starannie przemyślane i wystudiowane: wokół krążyły gospodynie domowe z lat pięćdziesiątych w sukniach w kratkę i apaszkach, nauczycielki aerobiku z lat osiemdziesiątych w trykotach i legginsach, arystokratyczne hipiski. Chłopcy wyglądali jak modsi, skejci albo drwale z poważną niedowagą. Na Orkadach nigdy w życiu czegoś takiego nie widziałam. Znalazłam się w obcym kraju.
Kiedy przeprowadziłam się do Londynu, natychmiast rzuciłam się w wir doświadczeń. Przyjechałam nagle, bez konkretnego planu, jeśli nie liczyć swoistej wiary w siebie. Kilka razy w tygodniu wsiadałam wieczorem do autobusu i jechałam do klubów nocnych w Soho i Shoreditch, o których czytałam wcześniej w czasopismach. Malowałam brwi czerwonym eyelinerem albo cięłam tył sukienki nożyczkami, po czym szłam na przystanek z butelką w ręce. W pierwszym roku spotkałam wiele osób, które znałam z forów internetowych. Czekając na koncert, podchodziłam do nich i mówiłam: „Jestem tu nowa i bez grosza przy duszy, może mogłabym coś napisać na twojego bloga?”; „Widziałam cię na Friendsterze”; „Czytałam twój felieton w internecie”.
Westchnęłam z ulgą, kiedy usłyszałam, jak kolega z grupy piknikowej proponuje, żeby kupić jakiś alkohol. Wyciągnęły się do niego ręce trzymające banknoty i posypały prośby o cydr i wino. Reszta czekała, dziewczyny robiły wianki ze stokrotek i plotły sobie nawzajem warkocze, a chłopcy jeździli na rowerze. Byliśmy przerośniętymi dziećmi, a nie mężczyznami i kobietami, szukaliśmy okazji do zabawy bez oglądania się na konsekwencje. Wysyłaliśmy wiadomości do znajomych, zapraszaliśmy coraz to nowe osoby na kolejną imprezę, obiecując, że będzie jeszcze lepiej, jeszcze więcej. Każdy kolejny weekend okazywał się jeszcze bardziej zakręcony niż poprzedni. Bawiliśmy się, jeździliśmy taksówkami i kupowaliśmy drinki, na które nie było nas stać.
Obok nas ulokowała się grupka bywalców klubów, wszyscy po nieprzespanej nocy, z szeroko otwartymi oczami, jeden z nich miał na głowie maskę lwa; robili sobie zdjęcia i śmiali się głośno.
Rozmawialiśmy o możliwościach zawodowych, o tym, czy staż może zaowocować płatnym zatrudnieniem, rzucając niby od niechcenia nazwiskami znanych projektantów mody, tytułami czasopism czy nazwami wytwórni fonograficznych. Ktoś ubrany w obcisłe spodnie niczym osiemnastowieczny lord narzekał głośno, że budżet jego projektu wynosi tylko dziesięć tysięcy funtów. Usłyszałam, jak jedna z dziewcząt pyta, czy ktoś ma LSD, i przez chwilę wydawało mi się, że to ostatni dzień festiwalu, trwający w nieskończoność. Jakiś facet powiedział przez telefon: „Ktoś mógłby tu zbić niezłą fortunę”.
Gdy popołudnie przechodziło w wieczór, przesuwaliśmy się wraz ze słońcem, aż w końcu wszystkie grupy tłoczyły się w jednym rogu trawnika usianego niedopałkami papierosów i pustymi puszkami. W pobliżu mężczyźni pijący mocne piwo z puszek trzymanych w cienkich niebieskich foliówkach oferowali na sprzedaż przedziwny asortyment książek i ozdób ułożonych na chodniku: różowy plastikowy telefon i książka o fondue, para dziecięcych wrotek i czajnik bez pokrywki. Jeśli wiesz, kogo zapytać, można tu kupić torebkę marihuany.
Gloria miała urodziny i ktoś przyniósł butelkę poppersów. Nikt się specjalnie do nich nie palił, bo dobrze pamiętaliśmy, jak po nich boli głowa, ale podawaliśmy je sobie i wąchaliśmy między kolejnymi łykami różowego musującego wina z butelki.
Meg włożyła tego dnia króciutkie spodenki, bluzkę wiązaną na szyi i okulary przeciwsłoneczne. Stopę zaczepiła o udo swojego chłopaka, chociaż ciałem była zwrócona w drugą stronę. Jakiś facet w garniturze, zdecydowanie nieodpowiednim na taki upał, podszedł i zapytał, czy mógłby zrobić jej zdjęcie. „To na bloga o stylizacjach z ulicy”. Meg przewróciła oczami, ale się zgodziła, po czym zapozowała z wprawą.
Minęła nas grupka rodziców z wózkami, przedstawiciele obcego gatunku, i Meg powiedziała, żeby zachowywać się normalnie. „Ale ja nie chcę być normalna” – odparła Gloria. Tego dnia włożyła turkusowy kombinezon. Meg rozsmarowała sobie na smukłej kostce, tuż nad koturnem z korka, miód, którego używaliśmy do mieszania mdłych drinków, i wkrótce oblazły ją mrówki. Podglądaliśmy, jak malutkie stworzenia podążają pospiesznie ku własnej cukrowej zagładzie, a tymczasem Gloria puszczała bańki mydlane. Ktoś powiedział, że to okrutne, ale Meg upierała się, że owady znakomicie się bawią. Była niesamowicie piękna, a ja chciałam nią potrząsnąć.
Wyprawy do monopolowego stawały się coraz częstsze, wrzaski coraz głośniejsze, a butelka z poppersami wędrowała z rąk do rąk. Ktoś, może ja, w końcu ją upuścił, a zawartość rozlała się na tęczowy koc. Wszyscy rzuciliśmy się na plamę, głowami w dół, z nosami wciśniętymi w tkaninę, przepychając się i piszcząc jak świnie przy korytku, na czworakach. To było głupie, żałosne i zabawne, wdychałam rozpuszczalnik, po czym przewróciłam się na plecy i spojrzałam na niebo. Horyzont wywinął kozła, a mnie zalało ciepłe światło, i oto unosiłam się otoczona przyjaciółmi, w plątaninie kończyn, kremu z filtrem, miodu i mrówek, a wszystko zrobiło się lepkie i słodkie, słońce mnie oślepiało i nigdy wcześniej nie byłam na takim haju.
Zmierzchało. Tłum zebrał się i zgęstniał, napięte kostki napotykały apatyczne nadgarstki i dłonie trzymające papierosy. Na dole, wśród trawy, krzyżowały się zacienione spojrzenia, a wysoko, tam, gdzie odrzutowce rozsnuwały białe ślady, szybowały pijane tęsknoty. Mój palec u stopy napotkał jego weekendowy zarost. Zauważyłam jego stłuczone ramię i poczułam pulsującą ambicję.
* * *
Później, na imprezie w magazynie, straciłam znajomych z oczu, ale nie przeszkadzało mi, że zostałam sama. Z włosami ciasno upiętymi w wysoki kok, w długiej sukni i z drinkiem w dłoni szybowałam wysoko, ponad wszystkimi. Stawałam się coraz bardziej sobą, białe ramiona i czerwone usta odznaczały się w tłumie, pasmo dymu migotało i sunęło w górę.
Od czasu do czasu dostrzegałam znajomą twarz i podobała mi się świadomość, że obracam się w towarzystwie. Wszyscy coś „robili” – pisali muzykę, prowadzili klub nocny, projektowali ubrania – tyle że jeszcze nie zarabiali tym na życie. Wszyscy wierzyliśmy, że za pięć lat świat będzie należał do nas.
W magazynie przekształconym na dom mieszkała grupa dobiegających trzydziestki absolwentów szkół artystycznych. Spali w szopach ogrodowych, a w wysoko sklepionej przestrzeni produkowali teledyski i filmy eksperymentalne. Sącząc drinki przed imprezą, prześcigali się w krytycznych uwagach. Uważali, że kluby kończyły się tuż po otwarciu, ale kiedy je ostatecznie zamykano, wspominali je z nostalgią. Wyszukiwanie skaz dowodziło wyrafinowanego smaku i obycia.
Magazyn stał się tak popularną miejscówką, że często wykorzystywały go ekipy filmowe do scen wielkich imprez, więc pewnego dnia właściciel uznał, że może podnieść czynsz. Zmusił tym lokatorów do wyprowadzki, przez co miejsce straciło charakter i skończyło się jako centrum imprezowe. Tego dnia świętowaliśmy właśnie wyprowadzkę. Co chwila coś świętowaliśmy. Gość ze Skandynawii zastanawiał się intensywnie, gdzie wylądował i dlaczego, do cholery, wszyscy tyle piją. „Nie da się ciągle tańczyć” – powiedział, a ja nie rozumiałam, o co mu chodzi.
Źródło: Marginesy
Kalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1984, kończy 40 lat
ur. 1978, kończy 46 lat
ur. 1965, kończy 59 lat
ur. 1975, kończy 49 lat
ur. 1945, kończy 79 lat