BERLINALE 2014: Dotyk Wesa Andersona
Filmem otwierającym Berlinale Wes Anderson udowodnił, że możliwości jego ekscentrycznego stylu są nieograniczone. The Grand Budapest Hotel, naszpikowany gwiazdorską obsadą i rwący do przodu w zawrotnym tempie, jest kolejnym wybitnym osiągnięciem reżysera, a także woltą w jego spójnej filmografii.
Autor: Sebastian Smoliński
Filmem otwierającym Berlinale Wes Anderson udowodnił, że możliwości jego ekscentrycznego stylu są nieograniczone. The Grand Budapest Hotel, naszpikowany gwiazdorską obsadą i rwący do przodu w zawrotnym tempie, jest kolejnym wybitnym osiągnięciem reżysera, a także woltą w jego spójnej filmografii.
Autor: Sebastian Smoliński
Po sukcesie pokazywanych na Dwóch Brzegach Kochanków z Księżyca rosnące grono miłośników Andersona czekało niecierpliwie na jego nową produkcję, zwłaszcza, iż zwiastuny podpowiadały, że szykuje się film, którego kształtów nie sposób przewidzieć. Opowieść o Monsieur Gustavie (Ralph Fiennes), zarządzającym z lokajem Zero Moustafa (Tony Revolori) hotelem Grand Budapest, nakręcona została w legendarnym niemieckim studiu filmowym, Babelsbergu. Ekipa Andersona odwiedziła Europę, by zainscenizować zmierzch imperium i spojrzeć z nostalgią na ślady dawnych Austro-Węgier. Akcja umiejscowiona jest w fikcyjnej Zubrowce, która wydaje się autorskim destylatem lat międzywojennych – tak hipnotycznym, gustownie nakreślonym i dowcipnym, jak to tylko u Andersona bywa.
Jest to ósmy pełnometrażowy film Amerykanina, który nie popełnił dotąd żadnego błędu. Każda kolejna produkcja niesie w sobie bogactwo wyobraźni i wywołuje autentyczną radość widzów. The Grand Budapest Hotel wyraźnie różni się jednak od poprzedników. Najbliżej mu do debiutu Andersona, "Trzech facetów z Teksasu" (1996), filmu luźno wpisanego w ramy kina gatunkowego o nieudanych, aspirujących przestępcach. Przygody Monsieur Gustave’a, który między innymi kradnie wraz z Moustafą cenny obraz i trafia do więzienia, również zbudowane są wokół intrygi – tym razem gęstej i zasysającej kolejne kręgi bohaterów, jak na przykład w rewelacyjnej sekwencji, w której jeden telefon w recepcji wywołuje domino połączeń między pracownikami blisko tuzina hoteli.
Łotrzykowska historia dzieje się w przeszłości wyobrażonej i kiedy do hotelu wyglądającego jak tort ze świeczkami podjeżdża tekturowa kolejka górska, wiadomo, że umowność łączy się u Andersona z namacalnością przedstawianego świata. Tak jak statek z "Podwodnego życia ze Stevem Zissou" (2004), tak i hotel jest szkatułką z niekończącymi się niespodziankami i stanowi pogodny rewers Overlook Hotel ze Lśnienia Kubricka (w The Grand Budapest Hotel znajdujemy wiele podobnych jazd kamery, ale zastosowanych w komicznym celu). Ze względu na epicki charakter przedsięwzięcia – film obfituje w pościgi, także z sankami goniącymi narciarza torem bobslejowym – rozmaitych wnętrz i plenerów jest tutaj pod dostatkiem. Pomagają one zorientować się w fabule. Perwersyjnie bawiąc się faktami historycznymi i pokazując początek chwały nowego imperium, nazistowskich Niemiec (znaczek SS wygląda na pożyczony z "Dyktatora" Chaplina), Anderson realizuje poniekąd własne Bękarty wojny.
Scenariusz pisany był z myślą o odtwórcy głównej roli, Ralphie Fiennesie, a sam film stał się wymarzonym wehikułem dla tego zaniedbywanego ostatnio aktora. Jego Gustave recytuje poezję i uwodzi bogate starsze panie. Jest precyzyjny jak dobrze nakręcony zegarek i zdolny do szalonej improwizacji. Nade wszystko jednak Gustave to wyrafinowany dżentelmen ("zapach jego perfum go poprzedzał", jak opowiada narrator), który potrafi w odpowiedniej chwili z finezją używać przemocy. Gwałtowności, krwi i morderstw jest zresztą, jak na Andersona, dość dużo. Karykaturalny zbir Willem Dafoe zbudował prawdopodobnie rolę odwołującą się do swojej innej fantastycznej kreacji międzywojennej – krwiopijcy w "Cieniu wampira" (Elias E. Merhige, 2000), łże-opowieści o kręceniu niemego "Nosferatu" Murnaua. W The Grand Budapest Hotel wystarczy, że przytnie komuś rękę drzwiami, a już pozbawia go wszystkich palców jednej ręki.
Zapierająca dech arabeska Andersona nie jest tak gorzka jak Pociąg do Darjeeling, gdzie głęboka refleksja o żałobie otulona była słonecznymi indyjskimi krajobrazami. Jest jednak w jego najnowszym filmie polityczne tło, które okazuje się sednem czułej relacji Gustave’a z Moustafą. Ten ostatni, na początku zwyczajny imigrant, okazuje się uchodźcą z kraju ogarniętego wojną i kiedy Gustave się o tym dowiaduje, przeprasza go za wszystkie wyrzucane mu pretensje. Jest to scena deklaratywna i abstrakcyjna zarazem, rozbrzmiewająca wyjątkowo silnie, ale raczej nie koniunkturalnie, na zaangażowanym społecznie berlińskim festiwalu. Filmowi agenci chaosu (tak bardzo nieraz pragnący porządku) noszą w sobie typową Andersonowską skazę, która w kluczowych scenach okazuje się przeszywająca.
"Europa wschodnia przefiltrowana przez kino" - tak swoje dzieło określił na konferencji prasowej reżyser. The Grand Budapest Hotel czerpie życiodajne soki z kina klasycznego, a wszystkie sceny dziejące się w latach 30. nakręcone zostały w anachronicznym formacie 4:3 (tak jak polska Ida). Pytany o konkretne inspiracje, Anderson przyznał, że wraz z ekipą oglądali między innymi "Być albo nie być" Lubitscha, komedię dziejącą się w okupowanej Polsce. Lubitsch znany był z trudnego do zdefiniowania autorskiego dotyku, który dodawał hollywoodzkim filmom niespotykany glamour i szyk. Fenomen Andersona też jest niełatwy do opisania, ale jego działanie jest oczywiste. Czego Wes Anderson nie dotknie, zamienia się w filmowe złoto.
[image-browser playlist="584213" suggest=""]
Relacja przygotowana we współpracy z festiwalem Dwa Brzegi.
Kalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1973, kończy 51 lat
ur. 1966, kończy 58 lat
ur. 1981, kończy 43 lat
ur. 1966, kończy 58 lat
ur. 1959, kończy 65 lat