Creed to coś więcej niż film sportowy. Najlepszy legacy sequel i najtrudniejsza walka Rocky'ego
Rocky Balboa zjednał wiele serc i wygrał mnóstwo walk, ale najtrudniejsza z nich nadeszła dopiero przy okazji Creeda. Z równie wielkim wyzwaniem mierzył się Ryan Coogler, którego Grzesznicy podbijają obecnie kina. Dlaczego Creed z 2015 roku to coś więcej niż zwykły film sportowy?
Ryan Coogler to fenomen. Reżyser odpowiada za jedne z najpopularniejszych filmów na świecie. Pracował przy największych franczyzach pokroju Kinowego Uniwersum Marvela i serii Rocky. Nieoczekiwanie postanowił stworzyć coś własnego – Grzeszników, którzy podbijają kina, szczególnie w USA. To jeden z najważniejszych oryginalnych debiutów tej dekady. I jeden z najmniejszych spadków box office w USA WE WSPÓŁCZESNEJ HISTORII. Na ten temat wypowiedział się już Adam Siennica w jednym z artykułów.
Warto jednak cofnąć się w czasie do 2015 roku, kiedy to na ekranach kin debiutował Creed: Narodziny legendy. Druga produkcja w karierze Ryana Cooglera ze stosunkowo niszowym Michaelem B. Jordanem, ale za to z powracającym Sylvestrem Stallonem. Dlaczego warto go obejrzeć? Bo to jeden z najlepszych "legacy sequeli" w historii, a także jeden z najlepszych filmów o Rockym, choć wcale nie ma go w tytule. Zapraszam do lektury.
Najlepsze filmy sportowe [RANKING]
Oto najlepsze filmy sportowe na podstawie rankingu sporządzonego przez Rotten Tomatoes. Czy Creed wygrał z Rockym?
Hollywood, czyli prawie najtrudniejszy przeciwnik Rocky'ego
Niejednokrotnie wspominałem o tym, że seria Rocky była jedną z pierwszych, które obejrzałem w dzieciństwie. Najbardziej podobały mi się dwa klasyki: część trzecia oraz legendarna czwórka. Dlaczego? Wówczas zależało mi na jednym – efektownym i emocjonującym nawalaniu się dwóch facetów w akompaniamencie wspaniałej muzyki i z nieustannymi, przesadzonymi, campowymi montażami treningowymi. Z biegiem lat oczywiście doceniłem też pozostałe części, które podchodziły do historii Balboy z większą powagą.
Pierwsza część to w zasadzie dramat ze sportem w tle, kontynuacja z kolei konfrontuje psychikę człowieka z sukcesem komercyjnym. Do tego dochodzą fantastyczne wątki romantyczne. Piątka była ciekawym eksperymentem, który pogłębił postać Rocky'ego i rzucił cień na jego dziedzictwo. Pokazał, jak toksyczne potrafi być przywiązanie do sportu i kariery. Jego chęć posiadania "syna", który jest jednocześnie wielkim mistrzem, odbiła mu się czkawką. Rocky – podobnie jak Ivan Drago w Creed 2 – narzucał swoje niespełnione ambicje młodemu chłopakowi. Ostatnia część była pięknym pożegnaniem i znakomitą klamrą dla całej serii. Okazało się, że to nie mistrzostwo jest najważniejsze, ale przezwyciężanie własnych słabości i dążenie do bycia najlepszą wersją siebie.
Wiadomo jednak, że Hollywood ma problem z definitywnym kończeniem pięknych historii. Balboa był pięknym finałem dla historii Rocky'ego, dlatego doniesienia o powstającym Creedzie napawały mnie obawą. Nie widziałem w tym niczego więcej poza chciwym skokiem na kasę. Jedynie obecność Stallone'a w ekipie produkcyjnej i obsadzie dawała nadzieję na to, że nie pozwoli innym zszargać swojego dziedzictwa. Nie tylko tego nie zrobiono, ale wyprodukowano jeden z najlepszych "legacy sequeli" w historii.

Czym jest "legacy sequel"?
Czym tak w zasadzie jest "legacy sequel"? To potoczne określenie, które opisuje kontynuacje tworzone po latach i bazujące na kultowym IP. W przypadku Creeda była to jednoczesna kontynuacja historii Rocky'ego, ale i osobny spin-off, a nie kolejna część z włoskiem ogierem w tytule. "Legacy sequelem" był też równie świetny Top Gun: Maverick z 2022 roku, który spodobał się widzom. Takich produkcji nie ma jednak wiele, a ich tworzenie jest szczególnie trudne. Decydują się na nie marki, które będą grzać umysły i serca fanów nawet dekady po premierze ostatniej części.
Dlaczego stworzenie ich jest tak trudne? Reżyser ma do zadowolenia dwie strony. Po pierwsze – starych wyjadaczy, którzy mają już pewne oczekiwania co do filmów, bo wychowali się na oryginalnej serii i prawdopodobnie uważają ją za najlepszą. Po drugie – nowe osoby, które coś tam słyszały, coś tam widziały, ale nie były aż tak przywiązane do marki.
To opisuje dwa podejścia: mojego ojca oraz moje. Jestem przekonany, że tata potrafiłby zacytować większość tekstów Pauliego, Mickey'ego i Rocky'ego, nawet gdyby go obudzić w środku nocy. Z kolei dla mnie była to czysta rozrywka. Lubiłem Rocky'ego i spółkę, ale nie czułem do nich wielkiego przywiązania emocjonalnego. Byłem dzieciakiem. Lubiłem te postaci, ale nie oddałbym życia w obronie ich dziedzictwa.
Dlaczego uważam, że Ryan Coogler, dla którego był to dopiero drugi pełnometrażowy film w karierze, podołał zadaniu? Bo i ja, i mój tata uwielbiamy Creeda, ale z kompletnie różnych powodów.

Creed vs. Rocky, czyli podobieństwa, różnice i najlepszy "legacy sequel"
Creed to pełnoprawna kontynuacja Rocky'ego, która składa hołd wszystkim postaciom i wątkom. Żadna scena nie jest nadmiernie przesiąknięta nostalgią. Nawiązania do poprzednich produkcji są pełne szacunku i odpowiednio wyważone. Żaden żart się nie przeciąga, żadna scena nie jest niepotrzebna. Wszystko składa się w logiczną całość i jest wiernym odzwierciedleniem uniwersum Rocky'ego, które wszyscy pokochali.
Creed to też nowy rozdział. To coś dla mnie i mojego pokolenia. Oczywiście Ryan Coogler i Michael B. Jordan nasycili produkcję afroamerykańskim stylem, który przesiąka przez każdą scenę i z pewnością oddziałuje jeszcze mocniej na osoby z tej kultury. Jednak przedstawienie tego z taką czcią i oddaniem sprawia, że nawet osoby z innego kręgu są w stanie to docenić. Pamiętam narzekania przed premierą filmu, że to progresywna opowiastka o rasizmie, którą w obecnych czasach nazywałoby się "woke". Creed nie jest takim filmem. Nie ma tam nawet wzmianki o rasizmie. Powiem więcej: osoby z mojego pokolenia, niezależnie od pochodzenia kulturowego, na pewno miały łatwiej z utożsamieniem się z Donnym i jego problemami. To najlepszy przykład zaktualizowanej historii, która pasuje do obecnych czasów. Jednocześnie Rocky stanowi rozbrajający kontrast. Oglądanie Sylvestra Stallone'a i Michaela B. Jordana jako gości z kompletnie innych czasów i kultur, ale powiązanych pięknym i niszczącym sportem, było jednym z najjaśniejszych punktów tej produkcji.
Wspaniała jest też relacja Bianci i Adonisa. Kompletnie inna od typowego, romantycznego związku Rocky'ego i Adrian. W nowszym filmie jest o wiele luźniej, bardziej młodzieżowo. Mamy dużo żartowania, przekomarzania się. Adonis jest nieporadny, niedoświadczony, ale w kompletnie inny sposób od swojego mentora przed laty. Bardzo łatwo było mi się utożsamić z tym bohaterem. To po prostu jeden z nas. Takie zachowania widziałem wśród moich rówieśników. Świetnym dodatkiem jest też ściskający za serce wątek utraty słuchu u jego ukochanej. To przykre – była bardzo umuzykalniona, ale miała świadomość, że za parę lat nie usłyszy już żadnego dźwięku. To takie wątki sprawiły, że Creed stał się głębszym i ciekawszym filmem.

Creed w konstrukcji i fabule jest bardzo, ale to bardzo podobny do oryginalnego Rocky'ego. Podobny romans, podobne szkolenie, podobna walka z samym sobą i ostateczna przegrana na ringu, ale wygrana serc publiczności. Jednak Cooglerowi uszło to na sucho, bo stworzył zupełnie innego protagonistę. Creed kroczy śladami Rocky'ego, ale robi to przy dźwiękach rapu, z iPhonem w dłoni i AirPodsami w uszach.
Creed zatem przegrywa rundę pod względem oryginalności, bo do tego mu bardzo daleko. Podobnie było z Przebudzeniem mocy. Produkcje powielają motywy i strukturę, ale jednocześnie robią to tak umiejętnie, że można na to przymknąć oko. Postaci i ich problemy też różnią się od tych z pierwowzorów. Natomiast Creed zdecydowanie spycha przeciwnika na liny w kontekście realizacji. To bardzo niesprawiedliwe zestawienie, ale cóż – sport jest brutalny, a Rocky'ego zaciągnąłem do ringu na kolejną walkę.
Wiadomo, że Rocky się zestarzał – dosłownie i metaforycznie. Ktoś może powiedzieć, że realizacja oryginalnego filmu jest teraz nieco kiczowata, z przesadzonymi odgłosami ciosów i podobnymi głupotkami. Mnie to wcale nie przeszkadza, ale nie będę udawać – Creed realizacyjnie stoi na wyższym poziomie. Nie obejrzałem tej produkcji w kinie, ale mogę sobie wyobrazić, jak niesamowicie brzmiała na dużej sali. Wszystkie uderzenia są mocne, dudniące, ale nie przesadzone. Kamera jest ciągle w ruchu. Czułem się tak, jakbym był w ringu z Adonisem - w końcu kamerzysta też tam był (dobrze, że nic mu się nie stało!).
Walka w połowie filmu – ta kręcona na "jednym ujęciu" (widać momenty, gdy było cięcie, ale przymknijmy na to oko) – to istne cudo, które przyspieszało bicie serca. Finałowa batalia emocjonowała z innych powodów. A gdy pojawił się motyw muzyczny z Rocky'ego? Ciarki na całym ciele gwarantowane! I poczucie, że sami moglibyśmy sprać Conlana na kwaśne jabłko. W Creedzie wszystko gra na poziomie realizacyjnym: muzyka, afroamerykańska kultura przedstawiona z pieczołowitością, walki i montaże treningowe.
Smaczkiem są też fragmenty, gdy film przypomina programy poświęcone walce. Wszystkie urywki z HBO Sports dodawały klimatu i uwiarygadniały film Ryana Cooglera. Podobnie zrobiono w ostatniej części Rocky'ego – ostatnie starcie przypominało transmisję telewizyjną.

Creed to film o walce, ale nie bokserskiej
Jednak to coś innego imponuje mi najbardziej. Jeden motyw, który za każdym razem łapie mnie za serce, ściska i wykręca je do środka jak przekrwiony ręcznik pomiędzy rundami. Chodzi mi o wątek choroby Rocky'ego. Kiedy w filmie pojawia się diagnoza, w głowie zapada kompletna cisza. Dla wielu – nawet dla takiego gówniarza jak ja – Balboa to istna legenda, niemal przyjaciel z podwórka. Symbol kina i Ten, Który Wygrał Z Komunizmem. Obserwowanie go takiego słabego łamało serce. Motyw "jeśli ja walczę, to ty też" to najpiękniejsze, co Ryan Coogler i pozostali przedstawili w tej produkcji.
Creed to coś więcej niż film o boksie. W niesamowicie przejmujący sposób ukazano samotność starszego, opuszczonego człowieka. Mężczyzny bez rodziny, miłości, przyjaciół. Chociaż jest to film o młodym Creedzie (pamiętajcie: byle nie "mały Creed", bo się wścieknie), to jednak potyczka Rocky'ego jest prawdziwym sercem tej historii. To ona jest najważniejsza. To walka o życie i samego siebie. Po stokroć trudniejsza od przygotowania na naparzanie się z innym facetem na pięści przed oczami tysięcy.
To walka, którą Rocky Balboa może sobie dopisać do rekordu jako kolejną, ostateczną wygraną.
Moje ulubione walki z serii Rocky i Creed [RANKING]
Rocky Balboa stoczył wiele walk, a o najważniejszej z nich opowiedziałem w tym tekście. Warto jednak przytoczyć najlepsze walki z obu serii. Oto moi osobiści faworyci. Zgadzacie się czy zakładamy rękawice?
10. Rocky kontra Clubber Lang
Po łomocie, który Rocky otrzymał od Langa w połowie filmu, niezwykle satysfakcjonujące było oglądanie jego przemiany na ringu i uwzględnienie nowych technik, których nauczył go Apollo.

