Disney pochłania kinowe światy. Kto się cieszy, a kto rozpacza?
Disney staje się prawie tak potężny jak Imperator Palpatine i Thanos w jednym. Gdy ta mysz ryknie, nawet Król Lew może się przestraszyć. Czy da się ją powstrzymać i czy jest się czego bać?
Czasami inspiracja i pomysł przychodzą w nieoczekiwanym momencie. Spokojne, leniwe wręcz niedzielne popołudnie spędzałem na relaksie, gdy zadzwonił do mnie przyjaciel. Zwyczajna rozmowa telefoniczna o pewnym filmie zasiała w mojej głowie ziarno incepcji, tak silne, że gdy zaczęło kiełkować i rosnąć, nie było już odwrotu. Aby uwolnić się od coraz mocniej uwierających w czaszkę myśli, należało czym prędzej przelać je na papier (tak naprawdę na plik Worda, bo chyba nikt już nie pisze na papierze, chyba że jest to lista zakupów, ale tak się mówi, tak brzmi lepiej). Zanim jednak do tego dojdę, nieco kontekstu.
Mój przyjaciel jest zagorzałym fanem Marvela i MCU, ale chyba jeszcze większym miłośnikiem i znawcą Spider-Mana i wszystkiego, co z nim związane. Po premierze Avengers: Koniec gry bardzo długo debatowaliśmy nad filmem, jak ogromne zrobił na nas wrażenie, jak poprzeczka została zawieszona tak wysoko, że Felix Baumgartner mógłby z niej skoczyć. Rozmawialiśmy także, jak to często robimy jako starzy wyjadacze komiksowi, o zmęczeniu superbohaterstwem. Nie naszym, do herosów nam daleko – mowa o takim schorzeniu nerdów, które następuje czasami po seansie filmu o peleryniarzach; to coś jak swędzenie pleców w miejscu, którego nie da się podrapać – bywa denerwujące, ale szybko przechodzi. W ciągu 11 lat panowania Kinowego Uniwersum Marvela w kinach odczuwaliśmy owo zmęczenie kilka razy, ale nigdy na tyle mocno, by nie iść na kolejny film. Po Endgame wiele razy padały słowa typu „Stary, ja już nie czekam na nic od Marvela, tego się nie da przebić”, jednak gdy pojawił się trailer do Spider-Man: Daleko od domu, znów poczuliśmy znajome emocje. „Oni to znowu zrobili! Nie wiem jak, ale znowu jaram się i czekam na film Marvela” - pisał do mnie przyjaciel świeżo po obejrzeniu trailera, w którym padły słowa o multiwersum. Ależ to był temat do dywagacji i spekulacji! Od razu zaczęło się przerzucanie pomysłami, z których wiele brzmiało wprost fantastycznie. Multiwersum, dające niekończące się pole do popisu dla twórców, to był sposób na przebicie potęgi Endgame i ponowne zainteresowanie zarówno sceptyków, jak i tych nieco zmęczonych już komiksowym heroizmem. Czy nowy film o przygodach Przyjaznego Osiedlowego Pająka zostanie w jakiś sposób połączony z animacją Spider-Man Uniwersum? Czy aktorzy, którzy podkładali głosy postaciom – Shameik Moore i Hailee Steinfeld – pojawią się w filmie w rolach Gwen Stacy i Milesa Moralesa? Pytań było wiele, a do tego płonącego pieca z oczekiwaniami bezwstydnie dorzucał drewna sam Kevin Feige do spółki z zagranicznymi portalami, które z rękawa sypały hasłami takimi jak „Szokująca scena po napisach”, „Nowa jakość” lub „Kontrowersyjne decyzje, Spider-Man już nigdy nie będzie taki sam”. Lampki w naszych mózgach zapaliły się jak choinka w domu Griswaldów na samą myśl o tym, cóż tak niesamowitego może być w tym filmie, że jego treść utrzymywana jest w tak wielkim sekrecie, a media tak bardzo oszalały? Czy to możliwe by już na tym etapie wrzucono X-Menów, choćby w formie delikatnej zapowiedzi? A może będzie to Fantastyczna Czwórka, lub nawet sam Galactus zaprezentowany jako nowe zagrożenie na przyszłość uniwersum? Kinowa rzeczywistość jednak, okazała się dla nas rozczarowująca.
Powiedzieć, że Spider-Man: Daleko od domu nie spełnił naszych oczekiwań, byłoby sporym niedopowiedzeniem. Pomimo że oglądaliśmy film osobno i w różnych odstępach czasowych, doszliśmy do tych samych decyzji – to fajna produkcja, ale nic poza tym, nie ma mowy o żadnej rewolucji, szokujących scenach, oryginalności, nawet emocji tam jak na lekarstwo. Dziury logiczne, fabularne skróty, przedziwne decyzje głównego bohatera. Po 20 minutach rozmowy, słysząc od fana MCU litanię zarzutów i zawód w jego głosie, zacząłem się zastanawiać, dlaczego wystawiłem ocenę 7/10, skoro zgadzam się z jego argumentami? „Tak to jest, teraz jesteśmy zawiedzeni, ale i tak pójdziemy na kolejny film, bo tak to działa, za każdym razem się na to nabieramy i wystawiamy wysokie oceny, nie wiedząc sami dlaczego” - słyszę od niego. To był moment, w którym w moim umyśle zaczęły pracować przekładnie i tryby. Pomysł był jasny i klarowny. Postanowiłem porwać się z motyką na słońce i w stylu Don Kichota ruszyć z kopią na Disneya, obnażyć ich niecne uczynki i zagrania, pokonać bestię i przywrócić ład w Galaktyce. Zadanie karkołomne, istna misja niemożliwa, ale prawdziwy (o)błędny rycerz nie przejmuje się takimi drobiazgami. Miecze w dłoń, do boju!
Przeszkody zaczęły piętrzyć się przede mną szybciej, niż się tego spodziewałem. Jak pokonać takiego molocha jak Disney? To gigantyczna, multimiliardowa korporacja, która przejęła lwią część rynku filmowego. Studio, które zawsze słynęło ze wspaniałych animacji, na naszych oczach zamieniło się w pożerające światy monstrum rodem z prozy Lovecrafta (przynajmniej w mojej wyobraźni). Najpierw firma nabyła prawa do superbohaterów Marvela – nie wszystkich, ale do liczby wystarczającej, by zbudować z nich trwające 11 lat uniwersum połączonych ze sobą filmów, które stały się tak uber-popularne, że położyły cień na drugiej znanej marce, którą kupił Disney – Gwiezdnych Wojnach. Oprócz tego mają oczywiście dział filmów animowanych i stworzone przez Steve’a Jobsa studio Pixar, dostarczające praktycznie same świetne bajki od 1995 roku. W tym roku dopięli zaś największy deal – za ponad 70 miliardów dolarów wykupili studio filmowe 20th Century Fox, zyskując tym samym prawa do całego ich katalogu filmowego, łącznie z brakującymi ogniwami świata Marvela, drużyną X-Men i światem Fantastycznej Czwórki. Jest to potęga, z którą trzeba się liczyć. Oczami wyobraźni widzę wielką Myszkę Miki, która dzierży rozrywkową Rękawicę Nieskończoności, do której wkłada kolejne kamienie. Być może kiedyś pstryknie i wszyscy znikniemy, kto wie? Póki co głównym zadaniem tej myszy i jej filmowych dywizji jest dawanie nam rozrywki, a my, jak to ludzie, albo jesteśmy z niej zadowoleni, albo narzekamy. Przykładowo na Kinowe Uniwersum Marvela, które w ciągu 11 lat działalności stworzyło prawie tyle filmów, ile franczyza Bonda w ciągu 50 lat. Dla jednych to fantastyczna wiadomość, inni są już nieco zmęczeni liczbą podobnych do siebie produkcji – ja jestem gdzieś pośrodku, uważam siebie za fana, ale odczuwam powtarzalność i stagnację tego typu rozrywki. Każdy ma prawo do własnej opinii, jaki więc problem, dlaczego Disney miałby za pomocą Marvelowskiej dywizji dowodzonej przez Kevina Feige robić coś złego? Moja teoria jest taka, że przez te 11 lat niczym tresowane małpki (czy też Nocne Pawiany) przyzwyczailiśmy się do tego, co nam serwują - tak mocno, że już nawet nie zauważamy, iż to w kółko to samo danie: kotlet schabowy. Może jedynie warzywka się czasem zmieniają. Trzeba przyznać, że był to pyszny kotlet, ale po tak długim czasie nawet najlepszy schabowy ma prawo się znudzić. Mój przyjaciel użył tutaj znakomitego zwrotu – „Na szatach cesarza powoli widać dziury”.
Od pewnego czasu Disney zajmuje się odświeżaniem swoich starych bajek, robiąc z nich albo nowe wersje aktorskie, albo animacje oparte na sile nowoczesnej technologii komputerowej. Najnowszym takim filmem jest Król lew – animowany w imitującej fotorealizm technice, remake kultowej bajki Disneya z 1994 roku. Bez dwóch zdań klasyk i chyba najlepsze, co kiedykolwiek stworzyli. Wokół nowej wersji urosły więc bardzo szybko kontrowersje, jak to zawsze bywa, gdy ktoś rusza świętość – czy jest potrzebna, dla kogo jest, jaki sens robić remake filmu, który się nie zestarzał? Aktualnie nowa wersja Króla Lwa ma zgniły status z 56% pozytywnych opinii od krytyków na popularnym serwisie Rotten Tomatoes. I nie jest to pierwsza taka sytuacja. Mający premierę w maju tego roku Aladyn, aktorski remake filmu animowanego z 1992 roku, osiągnął równie zielony wynik 57%. Tuż przed nim, w marcu, miał premierę Dumbo, z jeszcze gorszymi liczbami – 46%. Trzy na trzy nowe wersje starych animacji, mające premierę w tym roku, nie spodobały się krytykom, a przed nami jeszcze Czarownica 2, której pierwsza część z 2014 roku także była zgniła. Pozostałe słabo ocenione nowe wersje aktorskie to Alicja w Krainie Czarów i Alicja po drugiej stronie lustra, która uzyskała rekordowo niskie 29%. Jeżeli dostrzegacie pewną prawidłowość, możecie być pewni, że to nie przypadek.
Krytykom nie podobają się te nowe wersje animacji serwowane nam przez Disneya z coraz większą częstotliwością. Zarówno oni, jak i widzowie zaczynają zastanawiać się nad sensem takiego kierunku studia. Padają zarzuty o cyniczne odcinanie kuponów, o skoku na nasze portfele, o pójściu na łatwiznę. Szybki rzut oka tylko na rok 2019 i listę filmów Disneya w poszukiwaniu dowodów rzeczowych – na dziewięć filmów zaplanowanych na obecny rok, mamy cztery remaki (Dumbo, Aladyn, Król Lew i Zakochany kundel), jedną kontynuację remaku w postaci Czarownicy 2, do tego Toy Story 4, czyli dalszy ciąg odkurzania klasyki, i tylko jedną kontynuację nowej produkcji – Krainę lodu 2. Pozostałe dwa to przyrodnicze filmy dokumentalne Penguins i Dolphin Reef. W mojej głowie powstaje pytanie, dlaczego Disney pozwala na tak mocne rozmydlanie swojej spuścizny i legendy? Abstrahując od jakości tych nowych wersji, bo to kwestia gustu, fakt pozostaje faktem – praktycznie cały katalog ich klasyków zostanie odświeżony, w planach jest już Mulan, Mała Syrenka, nawet nowy Pinokio. Nie lękajcie się, Pocahontas też na pewno będzie. Czy to autentyczny deficyt oryginalności, czy też może strach przed nowymi pomysłami? A może to wykalkulowane, szybkie i niewymagające kreatywności odtwórstwo, które stuprocentowo przyciągnie do kin całe rodziny i wytworzy spore wyniki finansowe? Dość cyniczny ruch ze strony Disneya i coraz więcej widzów zaczyna to dostrzegać. Na szczęście jest jeszcze studio Pixar, które od lat nie zawodzi, dostarczając świetną rozrywkę, w postaci nowych, autorskich animacji. Tylko skoro Disney posiada w repertuarze Pixara tak popularne tytuły jak Toy Story, Iniemamocni, Auta, W głowie się nie mieści, Vaiana: Skarb oceanu czy Coco, a do tego własne nowe serie, jak Ralph Demolka, Kraina lodu i Zwierzogród, po co skupia się tak mocno na odtwarzaniu starych hitów?
Być może ta taktyka Disneya wynika z chęci szybkiego odkucia się po wydaniu grubych miliardów na Star Wars i studio Fox? Póki co, pomimo niezadowolenia krytyków, finansowo jest to dla Disneya dobra strategia. Za wpadki można uznać Dumbo i Alicję po drugiej stronie lustra, za to Alicja w krainie czarów, Księga dżungli, Piękna i Bestia i Aladyn były finansowymi sukcesami - każdy z tych filmów zarobił albo powyżej miliarda, albo zbliżył się do niego. Nowy Król Lew bez wątpienia powtórzy te dobre wyniki, być może nawet je przebije. Co sprawia, że jako konsumenci, nawet widząc, że robi się nas w balona, konsekwentnie dajemy się nabrać? Ciekawość. To ona powoduje, że wybierzemy się do kina, nawet wbrew ostrzeżeniom krytyków, że nowy Król Lew to pozbawiona duszy i magii, ładnie wyglądająca i odtwarzająca stary film scena po scenie kopia, której daleko jednak do oryginału. Ciekawość tak czy tak zwycięży i zaprowadzi nas przed duży ekran, dając przy okazji wyraźny sygnał Disneyowi, że jako odbiorcy chcemy więcej takich filmów, wszak wyniki ze sprzedaży biletów jasno tego dowodzą. Czy wyjdziemy z filmu zawiedzeni czy nie, nie ma znaczenia, gdy już wydaliśmy na niego pieniądze; na tym polega ten biznes i przynosi on olbrzymie dochody.
- 1 (current)
- 2
Źródło: Zdjęcie główne: Disney/Marvel/Lucasfilm