Gwiezdne wojny – dla mnie czy dla nas?
Nastało gwiezdnowojenne szaleństwo. Kupujemy gadżety, przebieramy się, przypominamy sobie poprzednie odsłony sagi. My, fani Yody i spółki. W tej nawałnicy nieco zapominamy o tym, co najważniejsze – Gwiezdne wojny są przede wszystkim doznaniem indywidualnym.
Nastało gwiezdnowojenne szaleństwo. Kupujemy gadżety, przebieramy się, przypominamy sobie poprzednie odsłony sagi. My, fani Yody i spółki. W tej nawałnicy nieco zapominamy o tym, co najważniejsze – Gwiezdne wojny są przede wszystkim doznaniem indywidualnym.
Wokół Gwiezdnych wojen zapanowała największa zbiorowa gorączka ludzkości od czasu żniw zbieranych przez hiszpankę i bynajmniej nie mam tu na myśli ostatniego dzieła Łukasza Barczyka. Na każdym kroku przemysł filmowy ze swoim marketingowym rycerzem na usługach wmawia nam, że uczestnicząc w gwiezdnowojennym cyrku, stajemy się częścią jakiejś bliżej nieokreślonej większej składowej. Poniekąd jest to prawda: mamy pewność, że po kupieniu biletu na Star Wars: The Force Awakens, będziemy partycypować w kinowym marszu filmu J.J. Abramsa wraz z wielomilionową rzeszą ciekawskich, a jeśli przebierzemy się za Lorda Vadera w oczekiwaniu na premierę, nikt nie będzie nas wytykał palcami, bo my tylko przeistaczamy się „z kogoś całkiem przeinnego w kogoś całkiem przeinnego” i akurat w tym czasie nie musi to być przejawem głupawki. Innych tego typu przykładów nie trzeba szukać tak daleko: Kasia Koczułap poczuła w sobie Moc, o czym macie okazję przeczytać w znakomitym cyklu Gwiezdne wojny po raz pierwszy. Zapewne trudno byłoby jej zdobyć się na odwagę do przyznania, że z Yodą i Anakinem to ona jest na bakier, gdyby nie była padawanką Adama „Skywalkera” Siennicy i Kamila Śmiałkowskiego, który przekonuje, że po Nowej nadziei „zaczyna się kino”. Mamy irracjonalne poczucie przebywania w gwiezdnowojennym społeczeństwie, rozpostartym między fandomową euforią a domieszką anonimowości, którą zapewnia nam fakt, że ktoś inny za Vadera też na pewno się przebierze. Niekiedy jednak pojawia się wrażenie, że ta wpajana nam zewsząd „zbiorowość” jest tylko pustosłowiem, nieźle podrasowaną magiczną (by nie powiedzieć wprost: handlową) sztuczką.
Jak dobrze wiemy z psychoanalitycznych elementarzy i starych kawałków Iron Maiden, granica między ekstazą a szaleństwem jest nadzwyczaj cienka. Najpełniej w popkulturze uwidacznia się ona na przykładzie zachowania fanów Gwiezdnych wojen. Oddając cesarzowi, co cesarskie, trzeba przyznać, że jest to być może najlepiej samoorganizująca się współczesna społeczność, przy której kibice szykujący miecze i maczety na wyjazd lokalnych kopaczy jawią się poniekąd jak dzieciaki błądzące we mgle. Na comic-conach roi się od szturmowców, na tematycznych forach panuje kanoniczny spór między zwolennikami starej trylogii i tych, którzy dołączają do niej filmy nowsze, a następcy Obamy mogą się spodziewać kolejnych fanowskich petycji, już niekoniecznie związanych z potrzebą budowy Gwiazdy Śmierci. Przekładając tę grupową mobilizację na polskie poletko, możemy napotkać jednak pewne problemy. Cóż bowiem z tego, że przy budzącej się Mocy na chwilę zatracimy się w gwiezdnowojennym szaleństwie, skoro kilka dni później w wielu polskich domach obok jednoczącego opłatka rozgorzeje spór między członkami rodzin mającymi różne zaopatrywanie na konstytucyjny trójpodział władzy? Patrząc przez ten pryzmat, nie da się nie zauważyć, że gorączka przed i po Przebudzeniu Mocy odbije nam się świąteczną czkawką. Chwała tym, którzy naprawdę chcą się przed nią uchronić, ruszając walnie do kin i na strony tematyczne, by dać upust swoim wrażeniom po seansie. Biada jednak tym, którzy sądzą naiwnie, że gwiezdnowojenna zawierucha w ten czy inny sposób zwalnia od myślenia o czymkolwiek innym niż wygląd nowych mieczy świetlnych. Po premierze filmu J.J. Abramsa zostaniemy bowiem sami, z całym wachlarzem codziennych bolączek. Nikt przebrany za Vadera nie przyjdzie nam z odsieczą. Nie będzie żadnych "nas" po Przebudzeniu Mocy - będziesz tylko Ty.
Jeśli istnieje jakakolwiek „wspólnota myślenia” o Gwiezdnych wojnach, oparta jest ona na dwóch fundamentach: miłości do tego uniwersum (o czym nieco szerzej za chwilę) i marketingowej reprezentacji, za którą czai się dobrotliwe oblicze Walta Disneya, skrupulatnie podliczające spływające środki na firmowym koncie. Moc bombarduje ze wzmożoną siłą z plakatów rozwieszonych na ulicach, reklam wyświetlanych w tramwajach czy metrze, zwiastunów w telewizji i pluszowych zabawek rozlokowanych w centrach handlowych. Jest już nawet w lodówce, zintegrowana z opakowaniem jogurtu czy czekolady. Handlowi dyrygenci zadbali o to, byśmy sięgając po cokolwiek z oferty, w irracjonalny sposób czuli się wyróżnieni jako członkowie większej społeczności, która okres późnego grudnia bieżącego roku zdominuje w sposób niesłychany na całym świecie. Każda zbiorowość posiada swoje atrybuty: Maorysi mają hakę, Masajowie rogi kudu, Szwajcarzy zegarki, a Rosjanie wódkę. Fanom Gwiezdnych wojen należy się miecz świetlny, względnie ten wspomniany już strój Vadera (jeśli masz pozycję) czy szturmowca (póki jeszcze się nie przebiłeś w hierarchii). W średniowieczu bywało tak, że dobry władca dawał swoim wojom przeróżne zabawki: zbroje i broń białą rozmaitego sortu. Miłośnikom Yody i Luke’a zostają dziś zakupy na własną rękę. Niby miłość większa, bo bezinteresowna, ale schemat pozostaje ten sam – musimy wyróżnić się atrybutem, by wpuszczono nas do gwiezdnowojennej społeczności. Mamy tu wiele poziomów działania: kupujących zabawki swoim latoroślom dla niepoznaki (przecież sami od dawna o takich marzyli), „komiksowców”, „figurkowców”, „koszulkowców” i wreszcie wierchuszkę, która w tajemnicy przed żoną czy mężem przehula wypłatę w sklepie ze stosownymi kostiumami. Pod tym strojem jest jednak zupełna nagość; handlowy ekwipunek to tylko fasada, iluzja, kończąca zazwyczaj w szafie i wyciągana w czasie sylwestrowych przebieranek. Sentyment zostanie, ale to już zupełnie inna parafia gwiezdnowojennej wspólnoty, w której dzwon bije z miłości.
W żaden sposób nie odmawiam nikomu prawa do paragrupowych przeżyć po Przebudzeniu Mocy; wręcz przeciwnie – chwytajcie się za ręce, gdy na ekranie Chewie pojawi się z Hanem, poznawajcie innych fanów, dyskutujcie, dajcie się ponieść. Istnieje bowiem malutka szansa na to, że to szaleństwo odbije się echem w odległej galaktyce. Nie zmienia to jednak faktu, że najważniejsze pytanie, jakie musimy sobie zadać w najbliższym czasie, brzmi następująco: co każdy z nas z osobna wyniesie z tego gwiezdnowojennego uniesienia? Zbiorowy odbiór filmu J.J. Abramsa będzie mierzony liczbą sprzedanych biletów i ogólną oceną na Rotten Tomatoes; przeżycia indywidualne zabierzemy ze sobą do domu i w tej mózgoczaszce zachowamy dla potomnych. Tak jak Christopher Nolan, który „żył i umierał każdym strzępkiem informacji na temat Gwiezdnych wojen” (facet zapewne nigdy nie stanąłby nawet koło kina, gdyby w młodości nie odkrył potęgi Mocy). Jak Kevin Smith, który płacze jak dzieciak na każdej części sagi (łącznie z najnowszą), głos pokolenia dorastających w latach 90., Sprzedawców, wydobył przecież m.in. z dyskusji o tym, czy Powrót Jedi jest lepszy od Imperium kontratakuje. Jak Simon Pegg, gość, który mógłby u Abramsa zagrać nawet drzewo, byleby tylko uczestniczyć w filmowym cyklu kształtującym jego aktorskie powołanie. Jak Seth MacFarlane, niekryjący się ze swoim uwielbieniem Gwiezdnych wojen do tego stopnia, że jego autorska Głowa rodziny musi w każdym sezonie odwoływać się do kosmicznej sagi. Wreszcie jak Freddie Mercury, popadający w spór z Lucasem na temat tego, czy w trakcie koncertu Queen na scenie mógł się pojawić facet przebrany za Lorda Vadera. Jeśli nie pasuje Wam porównywanie się z gwiazdami największego kalibru, zawsze możecie rozejrzeć się dookoła. Sporym uznaniem cieszył się cykl Moje Gwiezdne wojny, w którym nasi redaktorzy z rozbrajającą szczerością i niewinnością opisywali swoje życie z sagą, dla sagi i przez sagę (zwróćcie uwagę, jaką poduszkę Adam Siennica trzyma w pracy!). Cała marketingowa otoczka gwiezdnowojennego szaleństwa staje się kwestią drugorzędną przy prawdziwej miłości do odległej galaktyki. To jest nadzwyczaj realne uwielbienie, które niekiedy spać nie daje, a przy tym bliżej nieokreślone „nasze” Gwiezdne wojny zamienia w zupełnie jednostkowe przeżycie. Tego już nam nikt nie zabierze, nawet jeśli ten czy inny Piskozub będzie się obwoływał głosem rozsądku i przekonywał, że w tej miłości nie możecie dać się zwariować.
Gdy po raz pierwszy chciałem się pożywić Gwiezdnymi wojnami, władający wtedy pilotem rodzice wytrzymali około 20 minut, które doprowadziły ich do stwierdzenia, że nie mają dłużej zamiaru oglądać „małego zielonego kurdupla” (po latach do sagi się przekonali). Na szczęście w odwodzie zostawał telewizyjny odbiornik dziadka, a mając na uwadze metraż polsatowskich reklam, miałem sporo czasu, by zmienić swoje położenie. Tak się zaczęło. Nie mam w szafie żadnego świetlnego miecza, choć czasem na pewno by się przydał. Nie dysponuję figurkami czy maskotkami pomimo tego, że na sklepowych wystawach zawsze przyciągają moją uwagę. W szafie ostała się tylko jedna wyblakła koszulka z Vaderem wyznającym swoje ojcostwo, a na półce talia kart, zakupiona gdzieś w czasach zainteresowania Wojnami klonów. Swoją sagę trzymam w umyśle, jednak niekiedy zastanawiam się, czy może nie w sercu, w którym jest dla niej sporo miejsca. Wzruszam się, gdy umiera Yoda, choć to pewnie żaden wyznacznik, bo odsiecz Jedi w Ataku klonów o dziwo też wprawia mnie w nostalgiczny nastrój podszyty łezką w oku. To wszystko należy wyłącznie do mnie. Zachęcam gorąco, byście i Wy swoich Gwiezdnych wojen nigdy nikomu nie zaprzedali, tracąc granice w marketingowym cyrku, będąc podatnym na recenzje krytyków czy słuchając ludzi, którzy starają się Wam wyperswadować dziecinne przywiązanie do zielonego gnoma i jednego astmatyka. To czasem bywa tak oczywiste, że zupełnie się rozmywa w gąszczu rzeczywistości. Tej, do której mamy bądź nie złe przeczucia.
Dzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat